Strona główna » Karolina Nowicka – przeszczep uratował jej życie

Karolina Nowicka – przeszczep uratował jej życie

by Daniel SZYSZ

Witam, jestem Karolina, mam 19 lat i pochodzę ze Świnoujścia. 8 listopada 2013r. w Szczecinie miałam przeszczep wątroby, który uratował mi życie.

Wszystko zaczęło się od kebaba, którego zjadłam ze znajomymi. Bardzo źle się po nim czułam: wymiotowałam , załatwiałam się żółcią i byłam ogólnie osłabiona. Ta żółć była dość dziwna ale myślałam, że to tylko mocniejsze zatrucie pokarmowe, które szybko przejdzie. W rzeczywistości okazało się, że był to początek czegoś naprawdę groźnego.

Przez następne dwa dni nie poszłam na zajęcia, nadszedł weekend – objawy nie ustępowały. Z siostrą, szwagrem i siostrzenicą, którzy przyjechali do mnie wybraliśmy się na spacer. Co jakiś czas musiałam odpoczywać, bo szybko się męczyłam i było mi słabo. Zostałam przez nich zaopatrzona w potrzebne leki a na drugi dzień miałam wybrać się do przychodni studenckiej. Niestety nie dałam rady, bo gdy wstawałam z łóżka kręciło mi się w głowie i ledwo stałam na nogach.

Przyjechała po mnie ciocia i zabrała do Świnoujścia, rodzina zauważyła, że mam zażółconą skórę. Tego samego dnia dotarłam z mamą do przychodni rodzinnej, dostałam receptę i skierowanie na badania. 22 października rano z tatą pojechaliśmy na zlecone badania. Po południu dostaliśmy wyniki, byliśmy bardzo zaniepokojeni, gdyż były wysoko ponad normą. W tym samym czasie mama zauważyła, że mam żółte oczy, tak więc natychmiast zadzwoniła do Pani Doktor , która kazała nam przyjechać po skierowanie do szpitala w Świnoujściu.

Moi przyjaciele tak mnie przywitali

Wieczorem w szpitalu zostałam przyjęta na oddział wewnętrzny. Następowały badania – pobieranie krwi, które z każdym kolejnym razem było coraz boleśniejsze z powodu nieuzasadnionego zanikania krzepliwości krwi. Mijały godziny w szpitalu a lekarze nie wiedzieli co mi tak naprawdę jest. Podejrzenie padło na wodniaka pęcherzyka w stanie zapalnym, przymierzano się do jego wycięcia. W kolejnych dniach na konsultację przyjechali specjaliści ze Szczecina, którzy po godzinach diagnozy wysnuli podejrzenie zatrucia muchomorem sromotnikowym. Wciąż nic nie było pewne, lekarze dużo dyskutowali a my byliśmy coraz bardziej niecierpliwi. Zaczęto przetaczać mi krew, gdyż miałam małopłytkowość. Niepokojący był poziom bilirubiny, narastał od 7,4 do 30mg/100ml., gdzie u zdrowego człowieka powinien wynosić 0,2-1,0 mg/100 ml.

W piątek 25 października karetką na sygnale przetransportowano mnie do Szczecina na Oddział Hepatologii. Zostałam przyjęta na izbę przyjęć, gdzie lekarz dyżurny rzetelnie mnie diagnozował, trwało to bardzo długo. Mój stan był oceniony na „ogólny średni”, czułam się nie za dobrze: wymiotowałam i byłam bardzo osłabiona, miałam krwotok z nosa. Lekarz pytał o wszystkie szczegóły od pierwszych objawów aż do chwili obecnej. Kolejny raz była potrzeba pobrania krwi, które długo się ciągnęło, gdyż krzepliwość była coraz gorsza. Z każdą godziną było coraz gorzej, ale najgorsze było brak świadomości – co się ze mną dzieję? Co jest tego przyczyną?

Zostałam przyjęta na oddział. Pielęgniarki i lekarze bardzo się mną przejmowali i mogłam na nich liczyć w każdej kwestii. Kolejne badania, kolejne coraz częstsze pobierania krwi, kolejne pielęgniarki, którym ciężko było wkłuć igłę z sukcesem, kolejne zaciskanie zębów i szukanie żył. W nocy miałam dziwne skurcze ciała, nie wiedziałam co się ze mną dzieje, nie mogłam nad tym panować.

Następny dzień, następne niestety złe wieści. Rano w sobotę (26.10), zebrała się cała komisja lekarska, która oznajmiła mi, że jestem bardzo ciężko chora : mam piorunujące zapalenie wątroby z niewydolnością wątroby spowodowane genetyczną chorobą Wilsona (Choroba Wilsona to rzadka choroba genetyczna, która powoduje nadmierne gromadzenie się miedzi w organizmie). W trybie natychmiastowym jest mi potrzebny przeszczep wątroby – liczą się godziny, bez przeszczepu nie przeżyję. Tego dnia zostałam wpisana na pierwsze miejsce listy oczekujących na przeszczep w Polsce. Tego dnia też miałam badania okulistyczne, które wykazały widoczny duży pierścień Kaysera – Fleishera (objaw choroby Wilsona występujący w postaci złocistego lub złocisto-brązowego przebarwienia rogówki. Powstaje on przez gromadzenie się w błonie Descemeta rogówki osadów miedzi, co nie upośledza wzroku, jest jednak sygnałem uwolnienia się tego pierwiastka z wątroby i uszkodzenia mózgu). Informacje które otrzymałam, przyjęłam bardzo spokojnie, zostało mi tylko czekać nic innego nie mogłam zrobić. Wiedziałam, że może stać się wszystko dlatego pierwsze co to poprosiłam zaprzyjaźnionego księdza Tomasza aby udzielił mi ostatniego namaszczenia, które dodało mi wiele siły i ufności. Tego dnia też przychodziło do mnie wiele osób, niestety większości z nich nie mogłam zobaczyć. Z każdym chciałam zamienić choć zdanie ale wtedy każde słowo było bardzo dużym wysiłkiem. Lekarze prosili aby już nikogo nie wpuszczać do mnie, gdyż musiałam zbierać siły na walkę o życie. Mama opowiadała mi tylko kto jeszcze był i chciał mnie odwiedzić, czytała listy, które przyjaciele pisali aby mi je przekazać. Po pewnym czasie wzrok mi się zamazywał, nie byłam w stanie przeczytać i odpisywać na smsy, byłam coraz bardziej senna. Przeniesiono mnie na salę w której byłam sama, mama i najbliższa rodzina mogła być ze mną ciągle, nawet w nocy. Mało z tego czasu pamiętam, byłam bardzo senna i coraz mniej sprawna. Z biegiem czasu potrzebowałam pomocy we wszystkim: w toalecie, w jedzeniu, w poruszaniu się czy nawet takiej banalnej rzeczy jak poprawienie poduszki. Zagrażało mi wpadnięcie w śpiączkę wątrobową, krwi już nie było jak pobierać – żyły pękały, byłam sina na rękach i nogach więc założono mi dojście centralne do tętnicy w okolicach prawego nadgarstka aby krew pobierać bezpośrednio z niej, później dojście centralne do tętnicy szyjnej, aby móc podawać mi kroplówki oraz dojście do tętnicy udowej potrzebne do dializ wątrobowych. Minął najgorszy weekend, nowa wątroba już powinna być.. jednak jej nie ma a przecież liczą się godziny..

We wtorek 29.10 ze względu na pogarszający się stan postanowiono przenieść mnie na Oddział Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Tam wykonano mi 6 godzinną dializę albuminową wątroby. Dzięki niej mój stan poprawił się do tego stopnia, że byłam przytomna, sprawniejsza i czułam się lepiej. Na OIOMie rodzina mogła mnie odwiedzać tylko 2godz. w ciągu dnia. Byłam jedyną przytomną pacjentką na oddziale. Cała kadra otoczyła mnie wspaniałą opieką, tworzyli atmosferę w której czułam się bardzo dobrze. Dzięki życzliwości moich przyjaciół księży każdego dnia mogłam przyjmować Komunie Św. , dzięki której miałam wiele siły i spokoju w sercu. Wiedziałam, że mam wsparcie bardzo wielu ludzi, którzy się za mnie modlą, każdego dnia w mojej intencji były odprawiane Msze Święte to wszystko sprawiało, że o nic się nie bałam i wiedziałam, że po prostu musi być dobrze. Stan był na tyle stabilny, że mogłam już korzystać z telefonu i tabletu. Dzięki temu miałam kontakt z tymi wszystkimi, którzy bardzo mnie wspierali. Każde dobre słowo które do mnie docierało dawało mi bardzo dużo siły. Czułam się niesiona przez tych wszystkich ludzi i wiedziałam, że Pan Bóg czuwa nade mną i tylko dzięki temu jeszcze tutaj jestem. Czas upływał a na oddziale coraz bardziej się „udomawiałam”, miałam drugą dializę – wątroby ciągle brak.Wspólnie z rehabilitantem Tomkiem zaczęłam spacerować po oddziale, najpierw pod rękę, później sama i z kijkami. Wydawało mi się, że jest ze mną coraz lepiej i takie miałam przekonanie, lecz jak później się dowiedziałam moje wyniki z dnia na dzień nie były zadowalające i ciągle byłam na granicy życia i śmierci. Czułam, że jestem coraz bardziej spuchnięta, bardzo dużo przytyłam (ok.15-20kg) a jednocześnie przez ten cały czas nie miałam apetytu i jadłam z rozsądku na siłę. Mój brzuch wyglądał jak u kobiety w ciąży, byłam żółta. Jednak jakoś to wszystko mnie nie przytłaczało. Rozumiałam, że taka jest kolej rzeczy i muszę to po prostu przetrwać. Pan Bóg dawał siłę aby przez to przejść, w końcu w kilka dni z w pełni funkcjonującej dziewczyny, która normalnie żyje, studiuje i realizuje swoje marzenia zamieniłam się w dziecko potrzebujące pomocy we wszystkim. W takich momentach dla człowieka przyziemne sprawy nie mają znaczenia, pozbywa się wtedy wstydu, potrzeb materialnych, liczy się tylko tu i teraz.

trzy miesiące po przeszczepie

Każdego dnia byłam ogromnie wdzięczna Panu Bogu za ludzi, których stawiał przy mnie i do tej pory za nich dziękuję. Jedną z osób z którą znalazłam wspólny język była pielęgniarka Karolina, z którą dyżuru nie mogłam się doczekać. To był wieczór, którego nie zapomnę do końca życia. Pamiętam, jak po wieczornej kąpieli i zmianie opatrunków Karola włączyła z komputera muzykę TGD, którą bardzo lubię. Rozmawiałyśmy, inne osoby przewijały się przez moją „izolatkę”, pielęgniarka Natalia przyniosła nam rafaello i zaraz miałam zjeść kisiel. To było koło północy, bo oczywiście nie mogłam spać – tak sobie siedziałyśmy aż tu nagle przyszła Pani Doktor, która z pogodnym spojrzeniem, spokojnym głosem powiedziała do mnie : „(..) Karolinko, jutro rano prawdopodobnie będziesz miała przeszczep. Pełne potwierdzenie będzie ok.3,4 rano(…)” . W tym momencie w ogóle nie spodziewałam się tej wiadomości, byłam w szoku i nie wiedziałam jak mam się zachować. Zadzwoniłam do mamy i wysłałam smsy do przyjaciół. Leżałam na łóżku i zamiast stresować się tym, że niedługo będę leżeć na sali operacyjnej i nie wiadomo co się wydarzy ja pomyślałam o tym, że szkoda, że muszę zmienić oddział i rozstać się z tymi fajnymi ludźmi.. myślałam też o tym, że jutro mieliśmy z Tomkiem robić kolejne ćwiczenia a teraz to wszystko przepadnie. W końcu stwierdziłam, że chyba muszę już iść spać żeby być wyspaną przed operacją ale później sobie uświadomiłam, że to chyba nie ma znaczenia ,bo przecież będę pod narkozą. Po kolejnych rozmowach z Karoliną, zjedzonym kisielu i przesłuchaną play listą na ipodzie od pielęgniarza Radzia zasnęłam.

W piątek 8 listopada – gdy się obudziłam powoli zaczęło się szykowanie do operacji, była już przy mnie mama i moja przyjaciółka Agnieszka. Nigdy nie zapomnę jak wywozili mnie z OIOM’u . Wszyscy dookoła pełni nadziei i ze wzruszeniem w oczach żegnali się ze mną. Dojechałam na Oddział Chirurgii, tam już na mnie czekali od wielu dni. Około 8 rano pożegnałam się z najbliższymi i wjechałam na salę operacyjną. O własnych siłach przeniosłam się na wąski czarny i twardy stół operacyjny. Nade mną wielkie lampy, dookoła nowi ludzie, którzy zaraz zaczną najważniejszą operację w moim życiu. Wymieniliśmy kilka słów i uśmiechów a później założono mi czarną maseczkę na twarz.. kilka wdechów i.. Zaczęło się!

Z sali operacyjnej wyjechałam ok.godziny 15, nie pamiętam momentu w którym się wybudziłam. W ogóle nie przypominam sobie tych pierwszych godzin po operacji. Teraz wiem, że przez ten cały czas nie byłam sama. Oprócz stałej opieki medycznej była przy mnie rodzina i przyjaciele, czekali przez te kilka godzin i wspierali się wzajemnie. Przez ten cały czas czuwał nade mną Pan Bóg , w trakcie operacji dużo osób się modliło i odprawiana była Msza Święta. Wsparcie szło z każdej strony! Dostawałam silne środki przeciwbólowe więc nie cierpiałam aż tak bardzo. Już na drugi dzień po operacji uczyłam się na nowo chodzić, prostować. Pomagał mi w tym specjalny „chodzik” o który mogłam się opierać oraz bliscy, którzy mi towarzyszyli. Z każdym kolejnym dniem czułam się coraz lepiej, mogłam robić coraz więcej. Co kilka dni odłączano mi kolejne „gadżety” dren, cewnik, dojścia do tętnic.. wtedy czułam , że wracam już do normalnego funkcjonowania… coraz mniej kroplówek i leków, ginące w oczach kilogramy, schodząca żółć ze skóry.. normalne załatwianie się, odczuwanie głodu, spacerowanie bez zadyszki… Pozornie normalne rzeczy, wtedy każda z nich cieszyła i była wielkim darem. Po 11 dniach pobytu na chirurgii dostałam długo wyczekiwany wypis do domu – a w domu wielkie świętowanie, radość i wdzięczność Bogu za cud którego dokonał. Niestety nie wiem kim był mój dawca, każdego dnia pamiętam o nim i jego rodzinie w modlitwie. Ufam, że kiedyś się spotkamy… w Niebie :-)

Po tygodniu pobytu w domu udałam się na pierwszą wizytę kontrolną, gdzie okazało się, że znów jestem bardziej żółta i muszę zostać na oddziale. Zupełnie się tego nie spodziewałam.. znów wszystko od początku.. izba przyjęć, ten sam lekarz dyżurny, szukanie przyczyny złych wyników. Po wykonaniu badań okazało się, że to powikłanie pooperacyjne a mianowicie zwężenie dróg żółciowych. Miałam wykonany zabieg endoskopowy, w którym w moje drogi żółciowe został wprowadzony stent rozprężający. Po dwóch tygodniach kolejny powrót do domu, tym razem już na stałe.

Teraz już mogę powiedzieć, że były to najpiękniejsze rekolekcje w moim życiu. Nauczyłam się patrzeć na życie w zupełnie inny sposób, jeszcze bardziej je doceniać i szanować. Nauczyłam się pokory, cierpliwości, ofiary. Poznałam wielu cudownych ludzi, odbyłam mnóstwo rozmów. Byłam tak blisko Boga jak nigdy wcześniej, bo przecież w jaki sposób możemy bardziej się z nim zjednoczyć jak nie w cierpieniu i ofierze za innych? Przez to wszystko zrozumiałam, że w życiu trzeba być gotowym na wszystko i za dużo nie planować, trzeba cieszyć się chwilą obecną i za nią dziękować. W sytuacji w której praktycznie nic od nas nie zależy bez Boga ciężko jest przetrwać. Wiara i nadzieja dodają skrzydeł. Nigdy wcześniej nie spodziewałabym się, że z dnia na dzień może dopaść mnie taka choroba, na którą zupełnie nie miałam wpływu, choć przyznam, że przed tym wszystkim miałam przeczucie, że Pan Bóg coś mi szykuje i w pewnym sensie przygotowywał mnie na to wszystko. Jeśli chodzi o moje zdrowie przed tym wszystkim to często byłam osłabiona, senna, zdarzały mi się omdlenia i częste krwawienia z nosa. Kilka razy w roku robiłam podstawowe badania z tego powodu, lecz one nie wykazywały aby z moim zdrowiem było coś nie tak. Jako młoda osoba sądziłam, że to wszystko jest przyczyną aktywnego trybu życia.

ekarolina

W tym miejscu pragnę podziękować mojej całej rodzinie za miłość, wsparcie i obecność w szczególności mojej kochanej mamie. Księże Karolu, Piotrze, Tomaszu, Januszu, Gracjanie, Łukaszu, Kazimierzu dziękuję za to, że dzięki Wam przez ten cały czas pobytu w szpitalu każdego dnia mogłam przyjmować Pana Jezusa. Dziękuję wszystkim którzy modlili się za mnie, za wszystkie odprawione Msze Święte i nabożeństwa. Dziękuję siostrom Uczennicą Krzyża za pamięć w modlitwie , w szczególności s.Gracjanie. Nie jestem w stanie wyrazić mojej wdzięczności słowami.. Dziękuję za wszystkie wiadomości i listy, podarunki, szczególnie Łukaszu Tobie za fragment relikwii ornatu JPII. Dziękuję wszystkim moim najbliższym przyjaciołom Agnieszce, Marysi, Marcinowi, Konradowi, Adrianowi, Klaudii, Eli, Oli. Dziękuję Ci Aniu za to, że byłaś zawsze wtedy kiedy tego potrzebowaliśmy, że wspierałaś mnie i moją rodzinę swoją wiedzą i dobrocią. Radziu, dziękuję Tobie za te wszystkie rozmowy, poświęcony czas, muzykę i radość. Dziękuję Pani Donatelli, która razem ze mną leżała na chirurgii i jej rodzinie z którą po przeszczepie razem przechodziliśmy przez te wszystkie etapy powrotu do zdrowia. Dziękuję Panu Markowi, Czesiowi, Joachimowi, Przemkowi za poruszenie wszystkiego co możliwe aby mi pomóc. Dziękuję całej służbie medycznej, Panu koordynatorowi transplantacyjnemu i osobom pracującym w szpitalu za każdą sekundę mi poświęconą. Bardzo dziękuję wszystkim lekarzom i pielęgniarkom ze Świnoujścia i z „Arkońskiej” : z Hepatologii, z OiOMu i Chirurgii za całe dobro i URATOWANIE MI ŻYCIA w szczególności Zespołowi Transplantacyjnemu z Panem Ordynatorem dr n. med. Samirem Zeairem na czele.

Wszyscy jesteście cudowni i będę pamiętać o Was do końca swojego życia. DZIĘKUJĘ!!



eswinoujscie w Google News - obserwuj nas - Świnoujście w sieci
Verified by MonsterInsights