- Teliga płynął aż osiemnaście dni z Casablanki do Las Palmas. Ciekawe ile czasu my będziemy żeglować z Gibraltaru na Wyspy Kanaryjskie? – zapytała mnie Karolina, kiedy siódmego października oddawaliśmy cumy w marinie La Linea.
- Powinniśmy się wyrobić w dziesięć dni, wliczając w to trzy przystanki w Maroko. W przeciwieństwie do Teligi, my mamy w miarę sprawdzalne prognozy pogody, nieco większy silnik na wypadek słabych wiatrów, nawigację satelitarną, płyniemy w lepszej porze roku i mamy opływany jacht. Powinno pójść w raczej gładko.
Już w trakcie pierwszej doby żeglugi przekonaliśmy się, że wcale nie będzie tak dobrze, jak zakładaliśmy. Przeciwne prądy w Cieśninie Gibraltarskiej okazały się silniejsze niż wynikałoby to z tabeli i mapy pływów i zmusiły nas do nieprzyjemnego postoju w Tarifie, skąd policja portowa chciała nas wygonić w środku nocy na wzburzone morze i cofający prąd. Zaprotestowałem i nie zważając na groźne miny uzbrojonych po zęby Hiszpanów, tęskniących za czasami faszystowskiej wszechwładzy zacumowałem przy jednym z pomostów.
Wiatry, które powinny wiać z północy, obróciły się na południowo-zachodnie, a długoterminowe prognozy pogody z optymistycznych, zmieniły się w mało obiecujące. W drugiej dobie żeglugi zaplątaliśmy się w źle oznakowaną, marokańską sieć rybacką, a kilka godzin później padło chłodzenie silnika, które dzięki znajomości swojej maszyny naprawiłem w ciągu dwudziestu minut, wymieniając uszkodzony gumowy wirnik.
Podczas nocnej żeglugi wzdłuż marokańskiego wybrzeża nie było mowy o śnie, bo morze roiło się od lokalnych łodzi rybackich, w większości nie używających żadnego oświetlenia nawigacyjnego.
W tej chwili, po dwunastu dniach od Gibraltaru, razem z całą flotyllą jachtów zmierzających w pogoni za latem, tkwimy niecierpliwie w marinie Agadir w Maroko. Jest to już nasza dziewiąta doba w tym raczej przyjaznym, afrykańskim kraju. Z kapitanami innych jachtów spotykamy się codziennie w portowej kawiarni i popijając słodką, miętową herbatę analizujemy najnowsze prognozy pogody. - Wszystko przez El Ninio. Pogoda na całym świecie zwariowała. Ten cholerny niż krąży już od kilku tygodni między Azorami a Kanarami i nie zamierza przeskoczyć dalej nad Europę. Jest jak samonapędzająca się maszyna. Trudno będzie znaleźć dwie doby idealnych warunków do pokonania tych ostatnich 200 mil – zauważył Amerykanin.
- Mam już dosyć czekania. Mój jacht ma mocny silnik. Ruszam jutro, nawet gdybym miał piłować 50 godzin pod wiatr. – zdecydował Holender.
- Ja nie mam wyjścia – dodałem – Mój jachcik ma tylko osiem koni w maszynowni, a nie zamierzam halsować się pod wiatr na żaglach z rocznym dzieckiem, którego energia może rozsadzić tą małą kabinkę jak dynamit. Muszę czekać na idealne warunki i zrobić to w maksymalnie dwie doby. Też się spieszę, bo moja mama przylatuje na Teneryfę już w przyszłym tygodniu, ale w najgorszym razie poczeka tam na nas kilka dni. Nie zamierzam podejmować ryzykownych decyzji pod presją czasu. To się czasem paskudnie kończy – dodałem, przypominając sobie historię Tullio – włoskiego żeglarza, którego kilka dni temu poznaliśmy w poprzednim porcie Mohammedia.
- Cześć Tullio! Skąd masz koszulkę PŻM? – zapytałem wtedy nowego znajomego, kiedy mijał mnie na pomoście.
- Dostałem ją od polskich marynarzy ze statku, który mnie uratował cztery lata temu, na środku Atlantyku, po wywróceniu się mojego katamaranu.
- Wiedziałem, że skądś cię kojarzę! Pamiętam zdjęcie z internetowego newsa. Byłeś wtedy z kolegą.
- Dokładnie, ale nie jest to historia, z której jestem szczególnie dumny. Próbowaliśmy pobić rekord przelotu przez Atlantyk. Żeglowaliśmy naprawdę szybko, ale jacht nie był w pełni przygotowany, a pogoda była trudna. Mieliśmy presję czasu, bo umowy były podpisane, a sponsorzy nas naciskali. To była jedna z tych ważnych lekcji, które otrzymałem od życia i z których nigdy nie wyciągam wystarczających wniosków.
- Nie przejmuj się. Ważne że żyjesz. Jesteśmy żeglarzami i podejmujemy trudne decyzje. Jak byśmy brali sobie do serca wszystkie niepowodzenia, to najprawdopodobniej nie wyszlibyśmy z domu!
- Jasne, ale dzisiaj znowu dostaję kolejną lekcję. Wczoraj próbowałem wrócić do Włoch samolotem, ale straż graniczna mnie nie wypuściła, bo zostawiam tu swój jacht na kilka dni. Wcześniej sprawdzałem czy nie ma z tym problemu i miało nie być, bo prawo dopuszcza taką możliwość, ale dzięki szefowi tutejszej placówki sytuacja robi się skomplikowana. Podesłali mi jakiegoś lokalnego Francuza i chcieli, żebym przepisał na niego prawo dysponowania jachtem! Wyobrażasz to sobie? Czuję się jak w jakiejś pułapce.
- Pewnie chcą łapówkę. Myślałeś o jakimś prezencie?
- Rozważałem taką opcję, ale jacht jest drogi i nie sądzę, że zadowolą się byle czym, poza tym postanowiłem nie grać na ich zasadach. Dla mnie żeglarstwo to szlachetny sport, to coś, do czego uciekamy od nie zawsze doskonałej codzienności. Jak mógłbym wpajać te zasady swoim dzieciom, gdybym teraz pobrudził sobie ręce współpracą z bandytami? Skoro teraz próbują wymusić ode mnie haracz w tak bezczelny sposób, to pewnie mogą posunąć się też do czegoś znacznie gorszego. Na szczęście znalazłem inne rozwiązanie. Mam przyjaciela, któremu mogę zaufać. Przylatuje dzisiaj wieczorem i dam mu odpowiednie papiery, by mógł zaopiekować się jachtem.
- Kuriozalna historia. Szkoda, że takie rzeczy się tu zdarzają, bo do tej pory moje ogólne odczucia były raczej pozytywne. Policja portowa i obsługa mariny była bardzo sprawna i uprzejma, a ludzie w mieście też przyjaźnie nastawieni.
- Niestety, podobnie jak we Włoszech, tutaj też możesz spotkać zarówno wspaniałych, jak i całkiem zepsutych ludzi. Chyba w przyszłości będę omijał ten kraj z daleka. – Podsumował rozmowę Tullio.
W oczekiwaniu na dobry wiatr nie pozostało nam nic innego jak długie spacery, w poszukiwaniu lokalnych smaków. Marokańska kuchnia, to wystarczający powód dla odwiedzenia tego kraju. Wyprawa w głąb lądu z małym dzieckiem to sprawa skomplikowana i stosunkowo kosztowna, ale przystępne ceny na targach i w restauracjach, oraz zupełnie nie znane nam kombinacje smakowe, rekompensowały monotonne postoje w stosunkowo drogich marinach. Nigdzie do tej pory nie jedliśmy tak soczystych, aromatycznych i dojrzałych granatów i mango, jakie można kupić na tutejszym targowisku za jedyne pięć dirhamów (ok. 2 zł) za kilogram. Stoły bazarów uginają się pod ciężarem pysznych malutkich bananów, melonów, dyń, winogron, awokado i wszystkiego tego, co w Europie pojawia się w marketach wprost upraw szklarniowych lub z dostaw niedojrzałych owoców, przewożonych w chłodniach. Nad wszystkim unosi się eteryczny aromat świeżo mielonych przypraw, których tylko część znaliśmy z rodzimej kuchni. Szlachetne przyprawy, takie jak szafran można tu kupić za około dwa euro za opakowanie.
W międzyczasie spotykaliśmy się z innymi żeglującymi rodzinami, które tak jak my postanowiły zrobić sobie dłuższą przerwę od codziennych spraw i pożeglować w świat, w poszukiwaniu przygód, lub inspiracji na następne lata życia. Po jednym z takich spotkań Karolinie przyśnił się sen.
– Śniło mi się dzisiaj, że w kolejnej relacji opisałeś żeglujące rodziny, które spotykamy po drodze. Myślę, że mógłby to być ciekawy pomysł. Fajnie byłoby pokazywać, że oprócz nas inne rodziny decydują się na taki styl życia. Co prawda tylko my żeglujemy na tak małym jachcie ale, w końcu kiedyś zmienimy go na większy.
– Świetny pomysł. Warto propagować ideę rodzinnego podróżowania na jachcie. Zacznę już przy najbliższej okazji i postaram się przedstawiać kolejne spotykane rodzinki. Może z tego powstać całkiem spora społeczność obieżyświatów-marzycieli, którzy pewnego dnia wrócą przecież do domów i spojrzą na życie zupełnie innymi oczami. Świetnie byłoby utrzymać z nimi kontakt i dowiedzieć się kiedyś, jak potoczyły się ich dalsze losy.
Załoga norweskiego „Friskusa VI” to Elisabeth, Frode i trójka ich dzieci w wieku szkolnym: Silje, Øyvind i Elise. Wyruszyli z Norwegii w tym roku i planują wspólnie zamknąć pętlę na Atlantyku, prowadzącą przez Kanary, Karaiby i Azory. Frode jest doświadczonym żeglarzem regatowym i bierze na siebie wszystkie obowiązki nawigacyjne, gdy w tym czasie Elisabeth opiekuje się dziećmi, które uczą się korespondencyjnie z pomocą rodziców. Załatwienie takiego trybu nauczania w Norwegii nie nastręcza większych problemów i jest stosunkowo wygodne. W trakcie przelotu przez Atlantyk, do załogi Friskusa VI dołączy dwoje znajomych z Holandii w celu odciążenia rodziców w ich obowiązkach. Elisabeth uważa, że żeglowanie z trójką dzieci nie jest takie trudne, gdyż rodzeństwo ma cały czas towarzystwo do zabawy i może przez dłuższy czas zająć się sobą. Przy tak dużej rodzinie na pokładzie pojawia się jednak poważny problem z ogromną ilością prania. Żeby sobie z tym poradzić, Frode zainstalował w jednej z toalet normalną, domową pralkę i ich jacht można z daleka poznać po pachnącym praniu, suszącym się na relingach po każdym przelocie.
Na niemieckim jachcie „Finn” żeglują Thomas i Stefani, z dwójką dzieci Finnem i Janną. Thomas żegluje zaledwie od trzech lat, a na koncepcję rejsu wpadł leżąc w łóżku i szukając nowego życiowego wyzwania, które pozwoliłoby mu oderwać się od obowiązków zawodowych. Jest doskonałym inżynierem, więc naukę żeglarstwa potraktował jako kolejny projekt. Zamiast tracić czas na kursy żeglarskie kupił 40 stopowy jacht, przeczytał niezbędne podręczniki i wypłynął na Bałtyk w celu zdobycia doświadczenia. W tym roku odważył się zapakować na pokład całą rodzinę i podobnie jak Norwegowie pożeglować dookoła północnego Atlantyku. Podczas przelotu na Karaiby, Stefani z dziećmi pozostaną na stałym lądzie i wrócą na jacht już po drugiej stronie oceanu, a Thomasowi pomogą w nawigacji jego przyjaciele. Dla niemieckich rodziców największym problemem było uzyskanie pozwolenia na samodzielne kształcenie dzieci. Otrzymali zgodę tylko na jeden rok i muszą regularnie przesyłać ogromne ilości informacji do szkoły, do której normalnie uczęszczają ich pociechy.
Panie z obu jachtów cierpią czasem na chorobę morską, ale codzienna radość z rodzinnego podróżowania rekompensuje im zazwyczaj te pojedyncze dni na morzu, o których wolałyby zapomnieć.
Wszystko wskazuje na to, że przed końcem tego tygodnia Posejdon pozwoli naszej małej flotylli opuścić marokańskie wybrzeże. Jeżeli tak się stanie, Bruno będzie mógł spędzić swoje pierwsze urodziny razem z babcią na Teneryfie. W przeciwnym razie nadmuchamy kupione wcześniej baloniki na pełnym morzu, a stęsknioną babcią zaopiekują się przez chwilę nasi kamieńscy przyjaciele Joasia, Marek i Nikola, zamieszkujący od niedawna tą piękną wyspę.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Agadir, Maroko 19.10.2015 r.