Radek Kowalczyk: Cieszę się, że żyję
Polski żeglarz, płynący w regatach Mini Transat, który dziś w nocy został ewakuowany ze swojego jachtu, przybliża szczegóły wypadku. Radek skontaktował się ze swoim zespołem, Calbud Team, z pokładu statku Maersk Mediterranean, na pokładzie którego płynie do Las Palmas.
Ponieważ ze względu na akcję ratunkową statek ma opóźnienie, znajdzie się w porcie w Las Palmas dopiero jutro, 4 listopada, o godzinie 2400, a nie jak zaplanowano wcześniej, jutro o 0500 rano. Na miejscu czeka na Kowalczyka kolega żeglarz, który udzieli mu wszelkiej niezbędnej pomocy. Pomoc zadeklarowali również organizatorzy regat oraz zawodnicy klasy Mini. Poniżej historia wypadku opisana przez Radka:
„ Około godzinę po zmroku, żeglując z prędkością 10-12 węzłów, uderzyłem w coś twardego. Nie wiem, co to mogło być, bo płynąłem szybko i było już ciemno. Kłoda? Może kontener? Beczka? Duża skrzynka? Prędkość wiatru wynosiła 18-25 węzłów, porywiste szkwały, fala 1,5-2,5 metra. To nie były wyjątkowo trudne warunki, powiedziałbym, że raczej średnie. Współrzędne wypadku zapamiętam do końca życia: 22°53,3N / 17°16W. Moje życie zależało od tego, żebym to pamiętał, jak wysiądzie GPS, bo baterie były w słonej wodzie i prąd szybko zanikał.
Ster odfrunął ze świstem, razem z dużą częścią rufy. Po 10-20 sekundach miałem już pełno wody. Rufa, dociążona balastem, znajdowała się ok. 1m pod wodą, kokpit ok. 0,5 metra. Nie mogłem dosięgnąć wejściówki, nie mogłem wydostać tratwy, bo właz awaryjny również był metr pod wodą. Wezwałem pomoc.
W
środku wszystko pływało – kanistry z rzeczami i worki z żaglami. Ponieważ baterie były pod wodą, kończył się prąd, czyli światła i radio. W ostatniej chwili usłyszał mnie przez UKF Sébastien Pébelier (Mademoiselle Iodée, 660). On dalej nadawał sygnał Mayday i płynął w moją stronę. Ja uruchomiłem EPIRB (radioboję nadającą automatyczny sygnał wzywania pomocy wraz ze współrzędnymi geograficznymi – przyp. red.).
Uratowanie jachtu nie było możliwe. Nie zatonął, ale było w nim za dużo wody, żeby ryzykować wejście do środka. Groziło to utknięciem tam na stałe, wszystko pływało 30 cm pod sufitem u wejścia. Było ciemno, nie miałem żadnych narzędzi, a wiatr mocno przechylał zalaną łódkę.
Najpierw podpłynął do mnie statek. Nie mogłem jednak do niego się zbliżyć, bo nie miałem żadnej manewrowości. Przypłynął też 660. Zaraz potem również jacht asystujący, Tauranga. Przygotowaliśmy liny i plan podjęcia mnie z wody, ale udało mi się przeskoczyć, kiedy oba jachty znalazły się tuż obok siebie na jednej fali. Przejście na Mini nie było możliwe.
Jednak prawdziwe wyzwanie to było przejście z Taurangi na tankowiec. Przeskok z pokładu na drabinkę sznurową i przejście 14 metrów w górę, to chyba 4 piętra … Polecam zamiast porannej kawy, trzyma dwa dni … Patrzyłem w górę, na ten rozkołysany statek i myślałem: „Nie wierzę, to się nie uda!”. Udało się, chociaż myślałem, że dostanę zawału.
Mogę powiedzieć, że wszystkie szkolenia dla zawodników z bezpieczeństwa i procedur oraz drobiazgowe kontrole wyposażenia wymyślił ktoś bardzo mądry. Bardzo wiele ułatwiają, w razie potrzeby wszystko się człowiekowi przypomina i działa się automatycznie.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności Tauranga miała na pokładzie wszystkie moje rzeczy, które przewoziła na Gwadelupę, więc mam wszystko ze sobą.
Naprawdę cieszę się, że żyję, bo wcale nie było pewne, że ta historia zakończy się szczęśliwie. Bardzo szkoda mi łódki, ale dobrze, że do domu wracam cały.
Pozdrawiam serdecznie,
Radek Kowalczyk”