Sashę, 23 letniego Szweda pochodzenia pół irańskiego, o antycznej, perskiej urodzie poznaliśmy przypadkiem jeszcze na Gibraltarze. Mały, szwedzki jacht na którym żeglował, stał niedaleko Sputnika II i jak to w takich sytuacjach zwykle bywa, nawiązaliśmy z jego załogą znajomość w drodze na pomost. Kiedy byłem w pralni, Karolina dyskutowała z kapitanem sąsiedniej łajby i po moim powrocie zdała marynarski raport ze zdobytych informacji.
- Ich jacht jest bardzo podobny do Sputnika II, ale odrobinę mniejszy i jeszcze kilka lat starszy. Również żeglują na Kanary, ale jest ich pięcioro na pokładzie. Nie mogą poskładać do kupy swojego samosteru i być może będą potrzebowali twojej pomocy. Ciekawa ekipa. Chcieliby wyruszyć razem z nami.
-
W takim razie idę złożyć im wizytę. Zobaczę czy mogę im pomóc i zastanowimy się nad wspólną żeglugą.
Po obejrzeniu samosteru sąsiadów okazało się, że jest to konstrukcja własnej roboty, z jaką nie miałem jeszcze do czynienia i bez instrukcji, czy choćby zdjęcia gotowego urządzenia nie damy rady poskładać go do kupy. Przy okazji porozmawiałem z załogą jachtu i przyjrzałem się bliżej jego stanowi technicznemu.
- Bardzo wesoła ekipa, wyglądają mi na przypadkową zbieraninę pozytywnych hippisów, ale za cholerę nie widzę ich jako sprawnej załogi. Łajba też nie wygląda na przygotowaną jednostkę, więc nie daję im szans na szybkie dotarcie do Kanarów w tym składzie. Lepiej żebyśmy pożeglowali sami, bo z dzieckiem na pokładzie i słabym silnikiem nie chcę robić za łódź ratowniczą albo holownik.
Z Gibraltaru wyruszyliśmy bez asysty. Kiedy dwa tygodnie później czekaliśmy w Agadirze na korzystny wiatr, który miał pozwolić nam na sprawny przeskok z Maroko na Lanzarote, spotkaliśmy w marinie Sashę ze znajomego szwedzkiego jachtu. -
Co tu robisz chłopie? – zapytałem zdziwiony – Gdzie wasza łajba?
- Przejechałem z koleżanką z załogi przez pół Maroko na stopa i szukam kolejnej okazji by dotrzeć na Kanary. Zaraz po tym jak wyruszyliśmy z Gibraltaru silnik się zepsuł i prąd zniósł nas do Ceuty. Mój ojciec – kapitan – został na pokładzie sam z australijską lesbijką, którą próbuje nawrócić na orientację hetero. Mój przyjaciel wysiadł jeszcze zanim ruszyliśmy z Gibraltaru, bo skręcił kostkę i uznał to za zły omen, a ja z Olivią postanowiłem się ewakuować w Ceucie. Mój ojciec to fajny chłop, ale jara za dużo trawy i nie daję rady z nim żeglować. Ma wspaniałe plany ale niczego nie potrafi doprowadzić do końca.
- Niezła historia! Zazwyczaj to ojcowie mają pretensję do synów o palenie trawy. Zaproponowałbym wam miejsce na Sputniku II, ale mamy tu już całkiem pełno. Nie zmieścimy dwóch kolejnych osób.
- Popytam na większych jachtach, ale właściwie to potrzebuję miejsca tylko dla siebie, bo moja przyjaciółka leci jutro do Kaliforni pracować na plantacji marihuany.
- W takim razie jeżeli niczego nie znajdziesz to może mógłbym Cię gdzieś wcisnąć, ale bez własnej koi. W morzu śpisz na podłodze lub na siedzisku, a w marinach musisz znaleźć sobie jakiś kąt na lądzie. No i z tego co widzę pewnie jesteś wegetarianinem?
- Jeszcze lepiej. Weganinem.
- No właśnie… Nie mam jedzenia dla Ciebie. Wszystko musisz ze sobą zabrać. I jeszcze jedno. Wiem co można kupić tanio w Maroko, ale nie próbuj niczego ze sobą przemycać. To mogłoby się paskudnie skończyć dla nas wszystkich.
- Jestem czysty stary, wiem o co chodzi.
- Super. Witamy w załodze! Ruszamy gdy tylko wiatr się odwróci.
Na Kanary dotarliśmy po dwóch dobach spokojnej żeglugi. Nasz nowy załogant okazał się dobrym kompanem i odciążył mnie przy sterze podczas długich nocnych wacht. Okazał się szczególnie pomocny, bo mój stary, wysłużony autopilot rumplowy znowu odmówił posłuszeństwa. Nic w tym dziwnego, bo to delikatne urządzenie eksploatuję intensywnie już od pięciu lat i w zasadzie powinienem kupić nowy, ale dzięki kolejnym naprawom udało mi się utrzymać go na chodzie aż do Agadiru. Dzięki pomocy firmy Eljacht z Gdańska mam nadzieję reanimować go jeszcze jeden raz, bo razem z babcią Bruna przyleci na Teneryfę oryginalny zestaw naprawczy do mechanicznego sternika.
Na Lanzarote zacumowaliśmy w nowej marinie Arrecife, stanowiącej w zasadzie osobne miasteczko żeglarskie, ze sklepami, restauracjami i punktami usługowymi wszelkiej maści. Nie śledziliśmy kalendarzy regat transatlantyckich, więc miłym zaskoczeniem był dla nas widok kilkudziesięciu zacumowanych Mini 650 szykujących się do skoku na Gwadelupę. Wśród tych małych i szybkich jednoosobowych bolidów była też nowa łódka naszego znajomego – Radka Kowalczyka, jedynego Polaka startującego w tych prestiżowych i trudnych regatach. Zastaliśmy go nurkującego pod swoim Mini i zdrapującego pąkle z balastu w asyście przyjaciela Witka. - Cześć Radek! Czego tam szukasz! – zawołałem na powitanie.
- No cześć! A to niespodzianka! Kiedy tu przypłynęliście?
- Wczoraj w nocy, tuż przed ulewą. Jak przygotowania do startu?
- Wszystko prawie gotowe, jutro mamy reprezentacyjny prestart. Wyścig bez punktów. Można zabierać załogi. Jak chcesz, to możesz pożeglować z nami.
- Rewelacja! Nigdy nie żeglowałem na Mini, bardzo chętnie skorzystam z okazji. Proponuję omówić szczegóły wieczorem na Sputniku, przy kolacji.
- Świetnie, przyjdziemy zaraz po wieczornej odprawie.
Zgodnie z wieczornymi ustaleniami, następnego dnia w trzyosobowym składzie ruszyliśmy na redę portu Arrecife. Z portu wyholowała nas motorówka organizatorów. Zaraz po postawieniu żagli Mini ruszyło z kopyta. Ta lekka i przeżaglowana łódka, z wychylanym kilem potrafi przyspieszać błyskawicznie przy najmniejszych podmuchach wiatru. Po wstępnym sklarowaniu jachtu przejąłem ster i mogliśmy porównywać nasze osiągi do innych zawodników żeglujących w pobliżu. -
Cholernie szybka łajba! – zauważyłem – Wygląda na to, że wcale nie odstaje od konstrukcji twoich konkurentów. Na tym jachcie masz szansę powalczyć z innymi jak równy z równym!
-
Też mi się podoba. To wspaniale uczucie, kiedy możesz żeglować z przodu stawki. Na moim poprzednim Mini nie było takiej możliwości. Jak je jeszcze lepiej poznam i znajdę idealny trym żagli to będzie jeszcze szybsze.
Na wodzie spędziliśmy kilka godzin. Jacht prowadził się doskonale. Nawet po postawieniu największego genakera słuchał się steru jak zabawka. Ta wspaniała szczecińska konstrukcja w rękach doświadczonego zawodnika może stać się poważną regatową bronią.
Wyruszając z Lanzarote na Teneryfę za pomocą smsów żegnaliśmy się z Radkiem, który pojechał odebrać swoją mamę z lotniska:
– Pozdrawiamy i trzymamy kciuki!
- Kurcze, nie zdążyłem. A tak chciałem Was pożegnać. Dzięki za fajny czas. Trzymajcie się dzielnie. Trzymam kciuki. Do zobaczenia w Klubie :-) albo gdzieś na morzu :-)
Razem z naszym tymczasowym załogantem Sashą pożeglowaliśmy leniwie w kierunku zachodzącego słońca, by na Teneryfie spotkać się z moją mamą, przylatującą z Berlina.
W marinie San Miguel przywitali nas nasi kamieńscy przyjaciele Asia, Marek i Nikola u których mieliśmy zatrzymać się na kilka dni. Ta wesoła rodzinka mieszka to dopiero od kilku miesięcy i cały czas jest na etapie adoptowania się w nowej, hiszpańskiej rzeczywistości, ale z rodzinnego kraju zabrała ze sobą wspaniałą polską gościnność, której dane nam było doświadczyć.
Następnego dnia pojechaliśmy odebrać z lotniska babcię Bruna, który właśnie kończył roczek. Po powrocie do mieszkania naszych przyjaciół zastaliśmy dom przystrojony kolorowymi balonami i urodzinowymi ozdobami. Nie spodziewaliśmy się takiej niespodzianki. Na stół błyskawicznie powędrował tort z jedną świeczką i już szykowaliśmy się do odśpiewania maluchowi „Sto lat”, kiedy zmęczony atrakcjami dnia jubilat osunął się w ramionach mamy i zasnął… Zdmuchnięcie świeczki odłożyliśmy na kolejny dzień, a uroczystość kontynuowaliśmy bez głównego bohatera. Przy okazji spotkania mogliśmy wypytać naszych gospodarzy o realia życia na Teneryfie.
- Ja postanowiłem zamieszkać na wyspie, bo dowiedziałem się, że tutejsi mężczyźni żyją o cztery lata dłużej. Jakby nie patrzeć, to na dzień dobry zyskałem cztery lata życia! – zażartował Marek – Poza tym cieszę się, że Nikola może chodzić tu do szkoły. Pozna języki, nabierze odwagi, będzie obywatelką świata. Tutejszy system szkolnictwa jest zupełnie inny niż w Polsce. Mimo bariery językowej córka z przyjemnością chodzi do szkoły.
-
Mi się podoba tutejsza pogoda. U nas już prawie zima, a tutaj ciągle lato – dodała Asia – Jeszcze tylko musimy przeprowadzić się do Medano nad morze i będzie pełnia szczęścia, bo tutaj na zboczu wulkanu jest nawet osiem stopni mniej niż na dole i często pada. Często trudno wysuszyć pranie, bo chmury pojawiają się błyskawicznie i wszystko przechodzi wilgocią.
Korzystając z samochodu Asi udało nam się objechać w ciągu kilku dni prawie całą wyspę. Szczególnie spodobała nam się wyprawa w góry do podnóża wulkanu Teide. Byliśmy zaskoczeni krajobrazem zmieniającym się podczas tej stosunkowo krótkiej wycieczki. Wyruszając z poziomu morza ogląda się główne półpustynny krajobraz ukształtowany przez pokruszoną lawę i pumeks, poprzerastany opuncjami, agawami, smoczymi drzewkami i innymi sukulentami. Trochę wyżej zaczynają się sztucznie nawadniane i osłonięte murkami przed wiatrem zielone plantacje bananów. Na następnym poziomie, tuż poniżej pułapu chmur znajdują się tarasy uprawne i zielone winnice, którym nie brakuje wilgoci. Jeszcze wyżej, już w chmurach, zaczyna się sosnowy bór. Jego najstarsze, monstrualne okazy pamiętają czasy pierwszych berberyjskich kolonizatorów wysp i nie mają sobie równych w Europie. Na wysokościach zbliżających się do 2000 metrów, zarośla zaczynają przypominać tatrzańską kosodrzewinę, a powyżej tej wysokości pojawia się surowy, ale różnorodny wulkaniczny krajobraz, który stanowił scenografię Gwiezdnych Wojen. Pola lawowe, pumeksowe wydmy, wulkaniczne stożki i dominujący nad prastarą kalderą szczyt Teide o wysokości 3718 metrów czynią z Parku Narodowego Teide jeden z najbardziej niezwykłych wysokogórskich krajobrazów, dostępny zarówno dla pieszych wędrowców jak i zmotoryzowanych turystów. Dzięki doskonałym drogom, zwykłym samochodem osobowym można tu bezpiecznie dojechać aż do wysokości 2400 metrów. Jeszcze wyżej, poza granicę śniegu dociera kolejka linowa, a sam szczyt można zdobywać na pieszo, korzystając z kilku oficjalnych szlaków.
W Los Gigantes podziwialiśmy monumentalne klify, u podnóży których dudni wiecznie falujący Atlantyk, a w Puerto de Santa Cruz spacerowaliśmy po ogrodzie zoologicznym Loro Parque, który szczyci się tym, że na stosunkowo małej powierzchni zgromadził rekordową ilość gatunków zwierząt. Chociaż ogród jest wyjątkowo dobrze zagospodarowany i zorganizowany, trudno było mi się przekonać do tego, że na małej powierzchni można zapewnić dzikim zwierzętom godziwe warunki egzystencji.
- Nie wiem czym naćpali te wspaniałe goryle, ale albo podają im codziennie potężną dawkę relanium, albo te cudowne zwierzęta są w stanie permanentnej depresji. – zauważyłem, próbując przez dłuższy czas dostrzec choćby minimalny ruch odwróconych tyłem do zwiedzających małp.
Królewska rodzina nie miała jednak najmniejszego zamiaru na jakąkolwiek interakcję z głupawym tłumem i z godnością wpatrywała się w najdalsze zakamarki swojego sztucznego, mikroskopijnego królestwa.
Oniemieliśmy pod wrażeniem pokazu tresury orek i delfinów i jednocześnie zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że te inteligentne, sile i zwinne stworzenia pozwalają zaprząc się do ludzkiej błazenady, tak dalekiej od ich naturalnej egzystencji w niezmierzonych morskich głębinach.
Dysponując ograniczonym czasem na tym niezwykłym archipelagu postanowiliśmy wyruszyć na tydzień na sąsiednia Gomerę, która w porównaniu z mocno zurbanizowaną Teneryfą stanowi oazę spokoju.
Zacumowaliśmy w San Sebastian. Miejscu szczególnym dla każdego żeglarza. To właśnie tutaj Krzysztof Kolumb zatrzymywał się zawsze podczas swoich podróży do Nowego Świata, by naprawiać i zaprowiantować swoje statki przed daleką drogą i by naładować swoje akumulatory u boku przepięknej wdowy Beatriz de Bobadilla, mieszkającej w budynku dzisiejszego ratusza.
Wynajęliśmy mały apartament przy tej samej ulicy, przy której do dziś stoi kaplica, w której wielki żeglarz wraz z załogą brał udział we mszy przed każdym oddaniem cum. Tutaj ładujemy nasze akumulatory po trudach dotychczasowej przeprawy i przed dłuższym rozstaniem. Praktycznie zakończyliśmy drugi etap naszej wyprawy, w którym żeglowaliśmy z bobasem na pokładzie. Teraz czas na trzeci etap: solową przeprawę na Karaiby, gdzie znowu spotkamy się w gronie rodzinnym i rozejrzymy się za większym jachtem.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że pod koniec listopada przyjdzie mi oddać cumy i zgodnie z planem wyruszyć samotnie na Atlantyk, kursem na Martynikę.
We wszystkich okolicznych portach, jak ptaki przed jesiennym odlotem do ciepłych krajów gromadzą się jachty i chociaż rozważałem też opcję pozostania na rok na Kanarach, gorączka odlotu zaraziła mnie i zaczynam już czuć podekscytowanie przed startem.
Pierwsze stada już odleciały. Nie wszystkim się udało. Właśnie dostałem informację, że nasz przyjaciel Radek Kowalczyk, który wystartował kilka dni temu musiał poprosić o pomoc i opuścić swoją regatową łódkę. Zderzenie z niezidentyfikowanym obiektem pływającym przy prędkości 12 węzłów pokrzyżowało jego ambitne plany. Na szczęście żeglarzowi nic się nie stało i wraca na Gran Canarię na pokładzie statku handlowego. Mam nadzieję że następnym razem uda mu się ponownie wystartować i ukończyć regaty z dobrym wynikiem. Tymczasem rozpoczynam przygotowania Sputnika II do wielkiej przeprawy i mam nadzieje, że Posejdon będzie łaskawszy dla mojej łupiny żeglującej znacznie wolniej niż regatowe bolidy.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
San Sebastian, Gomera 03.11.2015 r.