Sputnikiem dookoła Ziemi – witamy na Karaibach
- Gdzie dostałeś tą zupę!? – prosto z mostu zapytała przechodząca obok mojego stolika wyjątkowo pulchna, kreolska elegantka. Podniosłem nieśmiało wzrok znad talerza tłustej, aromatycznej zupy z krowich stóp i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że za chwilę zostanę pożarty razem z moim daniem i połową targowiska w Castries.
- Tutaj obok, w barze u Tediego…
- Ile dałeś!?
- 10 dolców EC…
- Chcę tą zupę Tedy! Zrozumiałeś? – zawołała niecierpliwa i niewątpliwie głodna klientka, próbująca z trudem usadowić się na ciasnej ławeczce stolika, ustawionego w wąskim przejściu między straganami z przyprawami, a prowizorycznymi barami, których widok wywołałby spazmy, epilepsję lub udar mózgu u przeciętnego polskiego inspektora sanepidu.
Do stolicy Santa Lucii przypłynąłem z francuskiej Martyniki, by odebrać z lotniska przylatującego z Kanady polskiego żeglarza Henia, którego jacht kotwiczył na stałe w Le Marin, gdzie od trzech tygodni miałem swoją bazę. Przybyłem dzień wcześniej, by poszwędać się po zakamarkach tego miasta i tak trafiłem na targowisko, oferujące T-shirty z Bobem Marleyem, koszule z papugami, rzeźby z kokosów, koszyki z liści palmowych, setki wonnych przypraw, lokalne warzywa i owoce, których nie potrafiłem jeszcze nazwać i oczywiście skrzynki pełne ryb, których aromat mieszał się z zapachem cynamonu i palonych skrętów.
Niewielu żeglarzy odwiedza to miasto. Na tutejszym kotwicowisku Sputnik II był jedynym jachtem. Prawie wszyscy czarterowcy udają się od razu do Rodney Bay lub Marigot Bay, omijając ten handlowy port nie oferujący atrakcji przyrodniczych, ani ekskluzywnych restauracji i dodatkowo uchodzący za miejsce nie do końca bezpieczne po zmroku. Od razu spodobało mi się to stare gniazdo piratów, w którym jako jedyny białas nie napotkałem żadnych problemów i mogłem czuć się swobodnie o każdej porze, popijając w barze piwko o połowę tańsze niż to samo oferowane w sklepie obok. Tutaj obowiązuje zasada, że okazany szacunek spotyka się z wzajemnością. Nawiązanie spontanicznej rozmowy z kimkolwiek jest czymś całkowicie naturalnym, a poczucie humoru otwiera każde drzwi. Odrobina dowcipu przyspiesza i tak sprawną odprawę graniczną, a głupkowaty żart na stoisku z owocami jest więcej wart niż pół godziny negocjowania ceny. W przeciwieństwie do znajdującego się na podobnym poziomie rozwoju Maroko, żeglarz nie czuje się tutaj jak zwierzyna łowna i nie musi opędzać się od natrętnych naciągaczy pojawiających się znikąd.
Zmęczony i głodny Heniu dotarł do portu tuż przed zmrokiem i od razu zaproponował jakąś kolację. - Możemy spróbować na targowisku – zaproponowałem – Dają tam niesamowitą zupę!
- Mówisz o zupie z krowich stóp? – zdziwił się Heniu, z którym właśnie się poznaliśmy – Byłeś w barze u Tediego? To moje ulubione miejsce na wyspie i ulubione karaibskie danie! Zawsze chodzimy tam z rodziną po przybyciu do Castries. Wygląda na to, że mamy te same gusta.
Tego dnia bar był już zamknięty i spędziliśmy wieczór w ulicznym pubie, ale na śniadanie obowiązkowo odwiedziliśmy małą knajpkę na targowisku.
Smak lokalnej zupy tak bardzo mnie zaintrygował, że postanowiłem zdobyć jej przepis. Danie zaskoczyło mnie już samą swoją obecnością w gorącym klimacie podzwrotnikowym. Tak tłuste i energetyczne posiłki jada się raczej w krajach, gdzie niska temperatura zmusza do poszukiwania dodatkowych kalorii. Mając świadomość wyjątkowo niskich temperatur panujących w tym czasie w rodzinnych stronach, natychmiast podzieliłem się swoim kulinarnym odkryciem z Karoliną jeżdżącą w tym samym momencie na łyżwach, obok zmarzniętej Mariny Kamień Pomorski.
Karaibska zupa z krowich stóp („cow heel soup” lub „cow foot soup”) występuje w różnych lokalnych odmianach w całych Indiach Zachodnich. Jest to bomba energetyczna i kolagenowa o specyficznym aromacie i konsystencji, które nie każdemu przypadają do gustu ale które mają też swoich zagorzałych wyznawców.
Do przygotowania tego dania potrzebne są:
1 kg krowich stóp
1 łyżeczka soli
1 ostra papryczka karaibska (scotch bonnet pepper) lub jedna duża papryczka chili
2 marchewki (cięte w duże kawałki)
3 ziemniaki
1 szklanka łuskanego grochu
4 gałązki tymianku
2 szalotki
1 łyżka oleju roślinnego
8-10 sztuk okry
1/2 łyżeczki czarnego pieprzu
4 sztuki ziela angielskiego
1 duża cebula
2 ząbki czosnku
12-16 szklanek wody
1 szklanka pokrojonej w kostkę dyni
Opcjonalnie garść patatów, manioku, bananów do gotowania lub jamu, jeśli uda się je kupić.
Kluski:
1 szklanka mąki
1 szczypta soli
woda
Uwaga: Należy się upewnić, że krowie stopy czy pięty – nie mylić z kopytami :-) – są dobrze wymyte i oczyszczone z pozostałości włosia oraz pokrojone na małe kawałki ułatwiające gotowanie. Ostrą paprykę można gotować w całości lub otworzyć pod koniec gotowania, w zależności od tego czy lubi się łagodny czy ostry smak.
W głębokim garnku na średnim ogniu podgrzać olej i dodać pokrojoną w kostkę cebulę, czosnek, ziele angielskie, tymianek i pieprz. Smażyć około pięciu minut, następnie dodać krowie stopy i dobrze wymieszać. Dorzucić groch, sól, marchew i zalać wodą. Zwiększyć ogień i doprowadzić gar do wrzenia, następnie zmniejszyć gaz i utrzymywać wrzątek na małym ogniu. Gotować przez około 2 godziny. Dorzucić całą paprykę, gdy tłuszcz zaczynie się wytapiać.
Wraz z pojawieniem się oczek na powierzchnię wypłyną również szumowiny. Należy je zebrać razem z częścią tłuszczu i wylać dla uzyskania lepszej klarowności. Po dwóch godzinach groch zacznie się rozpuszczać i zagęszczać zupę. Kawałki krowich stóp zmiękną i zrobią się galaretowate, więc nadszedł czas by dodać pozostałe składniki.
Po dodaniu okry, ziemniaków, pokrojonych szalotek i dyni gotować zupę jeszcze około 30 minut.
W zależności o dostępu do składników można zupę wzbogacić przez dodanie patatów, manioku, bananów do gotowania lub jamu.
W tym czasie należy przygotować kluski, które można jednak pominąć jeżeli danie ma być bezglutenowe.
Do miski wsypać mąkę, szczyptę soli i taką ilość wody by uzyskać miękkie ale zwarte ciasto. Odstawić ciasto na 15 minut i przykryć folią. W trakcie ostatnich 10 minut gotowania urywać małe kawałki ciasta, zrolować je między dłońmi na kluski wielkości papierosa i wrzucić do garnka przed zakończeniem gotowania.
W trakcie ostatnich kilku minut gotowania należy sprawdzić smak zupy i ewentualnie ją dosolić.
Na końcu wyłowić gałązki tymianku i paprykę, jeśli nie chcemy by zupa była zbyt ostra. Kto chce poczuć namiastkę palącego, karaibskiego słońca, może rozetrzeć ugotowaną paprykę i wedle uznania dodać odpowiednią jej ilość do garnka.
Smacznego!!!
Wyborna „cow heel soup” to oczywiście tylko jeden z bardzo wielu karaibskich specjałów. Takiemu jak ja Europejczykowi Karaiby zawsze kojarzyły się z rumem i kokosami. I rzeczywiście, pierwszego dnia mojego pobytu na Martynice natychmiast zetknąłem się z aromatycznym i mocnym rumem agricole.
Zaraz po przepłynięciu Atlantyku i odprawie granicznej, którą tutaj wykonuje się samodzielnie przy jednym z kilku komputerów dostępnych w biurze mariny, pierwsze kroki skierowałem do najbliższego baru. Kierując się wskazówkami Szymona i Brożki, którzy byli tu przede mną, postanowiłem odszukać polsko-francusko-czeskie towarzystwo, z którym mógłbym uczcić moją sprawną i bezpieczną przeprawę.
– Dzień dobry, szukam Kelly – zagadnąłem barmankę w knajpce KokoaRum.
– To ja jestem Kelly, w czym mogę pomóc?
– Cześć, Kelly szukam Mariusza. Dostałem na was namiary od znajomych i chciałbym się przedstawić.
– Mariusz jest teraz na jachcie ale będzie wieczorem. Mogę zadzwonić. Kogo mam zapowiedzieć?
– Mateusz z jachtu Sputnik II. Ale nie musisz nigdzie dzwonić. Posiedzę tu sobie spokojnie i wypiję kilka lokalnych drinków zanim się zjawi. Właśnie przypłynąłem z Teneryfy i jestem bardzo spragniony. Co się tutaj pije?
– Najczęściej Ti’punch albo Planteur, oba drinki z lokalnym rumem.
– Poproszę najpierw jeden, a potem drugi.
Tak naprawdę wbrew żeglarskim tradycjom nigdy nie byłem szczególnym fanem rumu. Ilekroć zdarzało mi się próbować rumu w Europie, zawsze kończyło się to lekkim rozczarowaniem. Oferowane na naszym rynku produkty nie przypadły mi do gustu i doszedłem do wniosku, że destylat z trzciny cukrowej to po prostu gorszy sort alkoholu. Tym razem jednak byłem w miejscu, gdzie rum się produkuje i postanowiłem dać mu jeszcze jedną szansę.
Pierwszy łyk Ti’punch zjeżył mi włosy na głowie.
– O cholera! To naprawdę mocne!
– Tak, biały rum ma tu zazwyczaj 55% – skomentował wesoło siedzący obok Niemiec.
– Wspaniale smakuje. Wyczuwam tu nuty porzeczki, jeżyn i cytrusów. Nigdy nie piłem czegoś takiego.
– To właśnie zasługa rumu agricole – dorzucił siedzący z drugiej strony Kreol, przedstawiający się jako Junior – Robią go tylko na Martynice z czystego soku z trzciny cukrowej. Gdzie indziej mielą wszystko jak popadnie i robią rum z melasy. Dlatego tutejszy jest najlepszy.
Ti’punch to bardzo prosty ale aromatyczny drink, podawany w szklance od whisky i proponowany na Martynice jako odpowiedni na każdą porę dnia i nocy.
Składa się z:
1/5 syropu z trzciny cukrowej
4/5 białego rumu agricole
1 plasterka limonki lub cytryny
1/2 łyżeczki cukru trzcinowego
Po kilku minutach postawiono przede mną dużą szklanicę owocowego koktajlu. Planteur wykonuje się z mieszanki soków z lokalnych owoców, przypraw i również sporej porcji mocnego rumu agricole. Ten drink to eksplozja odświerzających, egzotycznych aromatów, która podstępnie maskuje ukrytą w niej moc. Rekomendowany jako idealny dla damskich gustów, ale niewiele znam dam, które po dwóch takich szklankach byłyby w stanie iść prosto i nie gadać głupot.
Wykonuje się go zazwyczaj z:
1 części rumu agricole
1/4 części syropu z trzciny cukrowej
1 części świeżego soku pomarańczowego
1 części świeżego soku ananasowego, zmieszanego z sezonowym sokiem z marakuji, mango itp.
1 szczypty przypraw (cynamonu, świeżo startej gałki muszkatołowej, syropu imbirowego)
Po dwóch kolejnych szklankach Planteur zjawił się Mariusz, a Kelly skończyła pracę. W doskonałych nastrojach i w towarzystwie Juniora udaliśmy się na Sputnika II by zjeść wspólnie przygotowaną przeze mnie kolację.
Tuż przed świtem obudziło mnie chrapanie Juniora, który zasnął w kokpicie.
– Stary! Chrapiesz jak jakiś cholerny traktor! Wstawaj, czas zjeść śniadanie. Zaraz potem ruszam wydrukować wizytówki, CV i zaczynam poszukiwanie pracy.
– Za trzy dni święta chłopie! Myślisz, że to dobry moment na szukanie pracy? Każdy ma w głowie całkiem inne sprawy. Ja myślę tylko o tym, że fajnie byłoby spędzić święta z rodziną na Santa Lucii.
– Nie wiem czy to najlepszy moment, ale nie mam zamiaru tracić ani jednego dnia. Muszę obejść wszystkie miejsca, gdzie teoretycznie mogliby mnie potrzebować.
– Ok, zaprowadzę cię wszędzie. Znam tu każdą firmę. Daj mi tylko dopić kawę.
– Posłuchaj, bieganie po biurach zajmie mi jakieś dwa, może trzy dni i jeżeli do tej pory niczego nie znajdę, to popłyniemy do twojej rodziny na Santa Lucię. Co ty na to?
– Super pomysł! Nie widziałem moich synów już kilka miesięcy!
Junior pochodzi z Santa Lucii, ale jego domem są całe Karaiby. Ma prawie pięćdziesiąt lat i od dzieciństwa pracuje dorywczo na różnych wyspach, chwytając się różnych zawodów związanych z jachtingiem i turystyką. Bywał kucharzem, załogantem, dostawcą owoców, ryb i zaopatrzenia z marketów, pracował w stoczniach, a w sytuacjach kryzysowych wyplata koszyki i kapelusze z liści palmowych i sprzedaje je turystom. Zna większość jachtów i kapitanów stacjonujących na stałe w okolicy. Miał kilka żon na różnych wyspach, z którymi dorobił się pięciorga dzieci, a obecnie ubiega się na Martynice o francuskie obywatelstwo i europejski paszport.
– Już tylko kilka miesięcy dzieli mnie od uzyskania francuskiego obywatelstwa. Wiesz co to znaczy? To znaczy, że moje dzieci będą mogły iść do publicznych szkół na Martynice i uczyć się za darmo! Będą miały na świecie takie same możliwości jak ty i nie będą musiały wyplatać koszyków. Ja byłem zawsze bardzo zdolnym uczniem, ale na Santa Lucii edukacja jest płatna i mój ojciec nie był w stanie nas wszystkich utrzymać. Pracuję odkąd byłem nastolatkiem.
Wbrew naszym planom nie pożeglowaliśmy z Juniorem na Santa Lucię. Jedna z firm, do których się zgłosiłem stwierdziła, że potrzebuje mnie w czasie świąt. Ostatecznie i tak nic z tego nie wyszło i wigilię spędziłem z Mariuszem, Kelly i francuzem Paulem na jego katamaranie.
Pierwszego dnia świąt postanowiłem ponurkować na rafie nieopodal Ste-Anne i zostałem tam przechwycony przez Bogdana z Kanady, na którego jachcie w ramach obiadu zachwycałem się „tradycyjnym” rekinem po grecku i nawiązałem znajomość z Michałem i Markiem – polskimi jachtostopowiczami – z którymi postanowiliśmy wybrać się na 20 kilometrowy trekking wokół południowego krańca wyspy.
Piesze szlaki na Martynice to jedne z najwspanialszych miejsc do trekkingu na świecie. Przekonaliśmy się o tym już po przejściu pierwszych kilometrów. Nasza trasa prowadziła nas wzdłuż wybrzeża zmieniającego swój kształt za każdym kolejnym zakrętem. Wyruszyliśmy z urokliwej wioski Ste-Anne. Przeszliśmy przez tropikalny las przybrzeżny, dotarliśmy do słonego jeziora Etang des Salines, za którym zaczynają się dziewicze plaże z szafirową wodą i pochylającymi się nad nią palmami kokosowymi. Następnie dotarliśmy do sawanny przypominającej scenografię westernu, z połaciami wyschniętej ziemi i wielkimi kaktusami. Kawałek dalej wyrosły przed nami monumentalne klify bazaltowe i wapienne, od milionów lat stawiające czoła wiecznemu przybojowi napędzanemu wiejącym ze wschodu pasatem. Jeszcze dalej odkryliśmy kolejne dzikie plaże, na których gasiliśmy pragnienie świeżo zerwanymi zielonymi kokosami. W drodze powrotnej maszerowaliśmy między plantacjami trzciny cukrowej i poznawaliśmy rolniczy krajobraz wyspy, nie zmieniony istotnie przez ostatnie dwieście lat.
Sylwestra spędziłem w międzynarodowym gronie na czeskim jachcie u Pavla i jego rodziny. Atrakcją wieczoru było odebranie cum od francuskiej rodzinki z małymi dziećmi, która tuż przed północą przypłynęła swoim niewielkim jachtem prosto z Cabo Verde. Zbieg okoliczności spowodował, że oszołomiona załoga witana była na kei fajerwerkami i strzelającymi butelkami szampana, jakby odkryła nowy świat lub wygrała jakieś bardzo ważne regaty! Każdemu żeglarzowi życzę w nowym roku takiego powitania w każdej odwiedzanej marinie!
W Le Marin odwiedziłem chyba wszystkie miejsca, w których mógłbym liczyć na zatrudnienie, więc nie pozostawało mi nic innego jak cierpliwie czekać na ewentualną reakcję potencjalnych pracodawców, opóźnioną zamieszaniem wywoływanym przez kolejne święta. Z czystym sumieniem po dobrze wykonanej pracy obudził się we mnie ponownie głód odkrywcy, więc postanowiłem ruszyć na przeciwległy kraniec wyspy. Za cel obrałem sobie wulkan Pelée i znajdującą się na północno-wschodnim wybrzeżu wioskę Basse Pointe, w której znajduje się najlepsza na Martynice plaża surfingowa. Całą wycieczkę zaplanowałem na dwa dni. Do wora spakowałem niezbędny prowiant, wodę, koc i jedną zmianę garderoby. W sobotę o świcie wyruszyłem na drogę by zatrzymać auto-stop, który mógłby mnie podwieźć w kierunku Le Morne Rouge, skąd zamierzałem zacząć wspinaczkę. Nie widziałem, żeby ktokolwiek inny podróżował tu w ten sposób, ale dzięki czterem kolejnym kierowcom dotarłem sprawnie tam, dokąd zaplanowałem. Nawiązałem przy tym bardzo miłe znajomości z kreolskimi mieszkańcami wyspy, którzy chętnie nadkładali drogi by pomóc dziwolągowi z Polski, który zabłąkał się aż tutaj.
– Skąd się tutaj wziąłeś bracie?! – zapytał rozbawiony i zdziwiony kierowca Frederic.
– Z Polski! Przypłynąłem tu przez kawał świata, a teraz stałem na tej drodze właśnie po to, żeby spotkać ciebie! – zażartowałem.
– No nie mogę uwierzyć! Tak się składa, że za kilka miesięcy jadę do Polski na pielgrzymkę! Wstałem dzisiaj rano i zapytałem Boga co szykuje dla mnie na dzisiejszy dzień i nic nie odpowiedział, a tu nagle spotykam ciebie. O rany, nawet nie wiesz jak się cieszę!
Wymieniliśmy nasze namiary na Facebook i obiecaliśmy sobie wzajemną pomoc w naszych wyprawach.
Tuż przed Le Morne Rouge zgarnęła mnie z drogi trzyosobowa rodzinka. Nie mówili za dobrze po angielsku, ale kierująca autem kobieta wyjaśniła mi, że jej siostra rozmawia w tym języku i pracuje w informacji turystycznej i pomimo weekendu musimy koniecznie pojechać do jej domu, żeby odpowiedziała na wszystkie moje pytania dotyczące planowanej wycieczki. Otrzymane wskazówki okazały się rzeczywiście przydatne.
Wspinaczka na wulkan była stosunkowo prosta, ale inna niż moje dotychczasowe doświadczenia z wdrapywaniem się na mniejsze i większe górki. Przede wszystkim Montagne Pelée jest prawie zawsze ukryta pod pierzyną ciężkich chmur niesionych przez pasat. W związku z tym trudno jest liczyć na wspaniałe widoki. Czasem chmury znikają dosłownie na kilka chwil i wtedy trzeba szybko rozejrzeć się wokół.
Poza tym niesiona przez chmury wilgoć powoduje eksplozję roślinności, która obficie porasta nawet całkowicie pionowe skalne ściany. Zejście ze szlaku jest praktycznie niemożliwe, bo pół metra od ścieżki można utonąć morzu bujnej zieleni.
Schodząc ze szczytu w stronę wioski Basse Pointe przekonałem się, że wybrałem chyba najtrudniejszą trasę prowadzącą w dół. Nie było już odwrotu, bo do zmroku pozostały mi tylko trzy godziny. Woda niesiona przez chmurę płynęła po mnie strumieniami mimo braku opadu, ale co gorsza to samo działo się ze stromą ścieżką po której szedłem. Wiecznie mokre kamienie pokryte były śliskimi glonami i niektóre odcinki szlaku musiałem pokonywać na czworaka lub zjeżdżając na tyłku. Co jakiś czas na trasie pojawiały się obślizgłe liny lub spróchniałe drabiny, stanowiące jedyną drogę w dół. Ostatecznie zszedłem z góry tuż przez zmrokiem. Brudny, zmęczony i ze zdartymi kolanami, dotarłem po ciemku do plaży, na której zaplanowałem nocleg. Niespodzianką było małe zadaszone molo, na którym mogłem wygodnie i z dala od komarów ułożyć się do snu. Pode mną huczały fale, na niebie migotały wielkie gwiazdy, a wśród palm śpiewały jakieś tajemnicze nocne ptaki. Świetliki nadawały swoje sygnały, a wędkarze w absolutnej ciszy łowili ryby, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi.
Obudziłem się tuż przed wschodem słońca i z mojego legowiska wpatrywałem się w przewalające się w równych odstępach czasu regularne fale. Nie za duże, nie za małe, idealne do surfingu! Niepokoiła mnie trochę ilość kamieni na plaży, ale dla stawnego pływaka nie powinny one stanowić większego zagrożenia. Pojawił się jednak jeden szkopuł. W wiosce nie było absolutnie żadnej infrastruktury dla takich jak ja amatorów bez własnego sprzętu. Nie było gdzie wypożyczyć deski ani nawet kogo się w tej kwestii poradzić. Tutejsi mieszkańcy nie surfowali wcale, a przyjezdnych surferów tym razem nie spotkałem. W takich okolicznościach pozostawała mi tylko kąpiel pod spadającym ze skały wprost na plażę źródłem i powrót auto-stopem do Le Marin.
Jeanne zatrzymał się błyskawicznie. Chudy, w panamskim kapeluszu, ze złotymi kolczykami i brakującymi zębami wyglądał jak zniszczony nałogiem diler narkotyków. Błyskawicznie nawiązaliśmy kontakt. Ciekawy kierowca zadawał całe mnóstwo trafnych i przemyślanych pytań. Po uzyskaniu satysfakcjonujących odpowiedzi nastała chwila ciszy, którą wykorzystałem do przejęcia inicjatywy.
– Czym się tu zajmujesz? – zabrzmiało jedno z moich pytań.
– Pracą na ulicy. Jestem pracownikiem społecznym i zajmuję się docieraniem do środowisk patologicznych, zajmujących się głównie handlem narkotykami. Pochodzę stąd, ale studiowałem socjologię w Paryżu. Nawet nie wiesz jakie tu mamy problemy z młodzieżą. Z dobrą pracą nie jest łatwo, a maryśka rośnie tym klimacie jak szalona. Do tego dochodzi przemyt kokainy z Wenezueli i nielegalna broń w rękach naćpanych gówniarzy. To gotowy przepis na kłopoty.
– W takim razie jesteśmy kolegami po fachu. – zauważyłem i zaczęliśmy się wymieniać spostrzeżeniami dotyczącymi interesujących nas problemów.
Tego dnia tylko dwa auta i kilkanaście kilometrów spaceru wystarczyły by w miarę sprawne dostać się z powrotem na jacht.
W trakcie dwudniowej włóczęgi poznałem więcej nowych ludzi i przeżyłem więcej przygód niż przeciętny człowiek w ciągu całego miesiąca.
Zmęczony ale szczęśliwy przygotowałem jacht to czekającej mnie następnego dnia żeglugi do Castries, gdzie miałem niebawem odkryć wspaniałą zupę z krowich stóp i odebrać Henia.
Jakie niespodzianki przyniosą mi kolejne tygodnie pobytu w Indiach Zachodnich? Na pewno w połowie miesiąca obiorę z lotniska Karolinę i Bruna, których nie widziałem już prawie dwa miesiące. Czy mały brzdąc pozna jeszcze swojego spalonego słońcem tatę? Z niecierpliwością czekam by się o tym przekonać!
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Le Marin, Martynika 08.01.2016 r.