Siatkówczak – pan życia i śmierci

Nasz synek żyje, uśmiecha się, poznaje świat, na który patrzy. Taki obraz chcielibyśmy zachować przed naszymi oczami, jednak od niespełna roku, to co do tej pory było rzeczywistością, stało się marzeniem. Tomuś ma raka, śmiertelny, złośliwy guz, który umiejscowił się w prawym oku.

W oczach dziecka można zobaczyć wszystko, lecz jeśli na ich dnie poza miłością i bezgranicznym zaufaniem dziecka, da się dostrzec guz, zaczyna się wyścig z czasem. My już pierwszy etap tego wyścigu przegraliśmy, Tomuś przegrał. Postawiono nam dwa warunki, by wrócić do gry o życie dziecka – 165 tysięcy dolarów i 2 tygodnie!

Nasz synek urodził się zdrowy, silny i od tego momentu miało być wszystko dobrze. Bo dlaczego miało być inaczej? Przywieźliśmy dziecko do domu, szczęśliwi dumni i przygotowani na to, co dobre. Nikt nie jest gotowy na to, że jego dziecko, może stracić wzrok, oko, życie. Nowotwór w przypadku Tomusia okazał się wyjątkowo podstępny. Nie dawał typowych oznak, charakterystycznych dla siatkówczaka. Tylko czy można mówić o typowych przypadkach, kiedy zachorowalność na ten typ nowotworu oscyluje wokół 3%?

Gdy człowiek patrzy na swoje malutkie dziecko, uczy się odbierać je wszystkimi zmysłami, a uwaga wyczulona jest do granic możliwości. Pierwszy niepokojący sygnał wypatrzył tata Tomusia. Prawe oko zaczęło delikatnie uciekać. Nie był to powód do paniki, ale raz wzbudzony niepokój kazał zachować czujność. Lekarze uspokajali, tylko jak zachować spokój, kiedy oczko zaczyna robić się mętne. Taki był drugi objaw, który zdecydował o tym, że będziemy szukać pomocy dalej.

Był listopad, chłodny dzień, który miał nasze dotychczasowe życie zamienić w koszmar. Trafiliśmy do pani profesor w Szczecinie, która bez wnikliwego badania i wstępu powiedziała – synek ma guza w oku, siatkówka jest całkowicie odwarstwiona, stąd zmętnienie oka. Zamarliśmy. Nie wiedzieliśmy nic, chcieliśmy uciekać, ale nie wiadomo dokąd, działać, ale w którym kierunku? Panika odbierała racjonalne myślenie, które teraz było potrzebne najbardziej. Co teraz? Nasze dziecko ma nowotwór, a my jedynie wstępną diagnozę, nic więcej, żadnego planu. Pani doktor zasugerowała, żeby nie czytać o chorobie, nie pogrążać się w statystykach i czekać na potwierdzenie.

Wyjazd do Warszawy, do Centrum Zdrowia Dziecka, był w tamtych chwilach zbawieniem, na które czeka się, nie śpiąc w nocy, a którego zarazem się człowiek panicznie boi, bo to tam, miały zostać podjęte wszystkie decyzje. Tam miało rozegrać się pierwsze starcie z rakiem.

W Warszawie rezonans potwierdził to, co najgorsze. Guz wielkości ⅓ gałki ocznej i sucha informacja, o tym, że najprawdopodobniej oko trzeba będzie usunąć. Jeśli rak nie ustąpi, po podaniu chemii, ten najstraszniejszy scenariusz się spełni. A co jeśli Tomuś będzie miał przerzut? Tysiące pytań przelatywało przez nasze głowy i żadnej odpowiedzi.

Jeśli nasz synek straci jedno oczko, pozostanie tylko czekać na cud i wierzyć w to, że guz nie da przerzutów na drugie, wtedy już ostanie oko. Guz u Tomusia zlokalizowany jest bardzo blisko naczyniówki, co może spowodować przerzuty do kości, mózgu, drugiego oka. W tej sytuacji walka o oczko staje się walką o życie naszego dziecka.

1 grudnia, pierwszy kontakt z onkologią w Warszawie. Plan był dokładnie przemyślany. Założone 5 cykli leczenia chemią miały uśpić guza, osłabić go, uczynić bardziej podatnym na ostateczne uderzenie. Dlaczego właśnie nasze dziecko trafiło na ten oddział, na którym walczy się o życie, nie dowiemy się nigdy. Kilka miesięcy wcześniej Tomuś bawił się swoimi ulubionymi samochodzikami, a teraz sceneria jak z najgorszego horroru, i ukochane dziecko, dla którego chciałoby się zrobić wszystko, podłączone do kroplówki z chemią, która niszcząc potworny guz, trawi cały organizm. Już przy pierwszych podaniach, potwór pokazał swoje prawdziwe oblicze. Oczko Tomusia zaczęło błyszczeć w ten charakterystyczny sposób, od którego przechodzą człowiekowi ciarki po plecach.

Widząc synka, który nie rozumie, dlaczego jego życie uległo tak strasznej zmianie, żołądek ściskał żal, a do oczu napływały łzy bezsilności. Bezsilność sprawiała ból, który poczuje się tylko wtedy, kiedy kocha się kogoś, komu nie można pomóc. Staliśmy na trybunach najstraszniejszego meczu, jaki rozgrywał się w główce naszego dziecka.

Lekarze obiecali, że zrobią wszystko, i dotrzymali słowa. Między 3 a 4 cyklem leczenia siatkówka zaczęła się przyklejać. Guz nie jest aktywny! Słowa, które były pierwszym od dawna pocieszeniem. Małe zwycięstwo w wielkiej wojnie sprawiało, że przez kurtynę strachu zaczął przebijać się blady promyk nadziei.

W końcu przyszedł czas by wytoczyć najstraszniejsze działo. Malfalan dla rodziców dzieci z siatkówczakiem, jest niczym koło ratunkowe. Lek, który daje szansę, wtedy gdy wszystko inne zawodzi. Dla nas ten etap leczenia był koszmarem, gdyż wiedzieliśmy, że wyłoni zwycięzcę, a ten może być tylko jeden. 6 godzin podawania Melfolanu, głaskania Tomusia po główce i uspokajanie atmosfery, podczas gdy w środku wszystko wyło. Godziny wpatrywania się w sączący się płyn, godziny analizowania, przemyśleń, cierpienia… Koniec dobrej passy, koniec wszystkiego. Przy kolejnym podaniu leku Tomusia oko spuchło do niewyobrażalnych rozmiarów. Lekarze rozkładali ręce, a kolejne próby, odsłaniały nowe komplikacje. Anomalia naczyniowa, która pojawia się tylko u 5% pacjentów, została zdiagnozowana właśnie u Tomusia. Całe dawki leku wycelowanego w guz, nie miały szansy dotrzeć do celu, naczynia były za wąskie.

Sytuacja z dnia nadzień stawała się dramatyczniejsza. W takich chwilach matka dziecka chce usłyszeć, że wszystko będzie dobrze, że ktoś panuje nad sytuacją, trzyma rękę na pulsie. Teraz już nikt nie chciał skłamać, bo faktycznie nikt nie panował już nad pogarszającym się stanem. Mieliśmy odnieść zwycięstwo i każdy po cichu liczył na cud, a znaleźliśmy się w punkcie wyjścia! Tyle miesięcy walki poszło na marne, tyle wzlotów upadków, tyle cierpienia.

Siatkówka kolejny raz uległa odklejeniu, zwiększanie dawki chemii przestało przynosić rezultat. Lekarze przestali unikać odpowiedzi. Zapadł wyrok. Guz pływa w pobliżu naczyniówki. Usunięcie oka ma się odbyć 15.08. Szansa na szczęśliwe zakończenie przepadła!

Tomuś przegrał etap wojny, w której nawet nie wiedział, że uczestniczy. W Polsce zapadła decyzja. Jak można zabrać wycieńczone dziecko do domu i czekać na to, aż lekarze usuną oczko? Jest takie miejsce na ziemi, gdzie takim dzieciom jak Tomuś przytrafiają się cuda…

U doktora Abramsona w USA takie dzieci dostają drugą szansę. 20 lat praktyki w leczeniu siatkówczaka, przekłada się na cuda, których tamtejsi lekarze dokonują każdego dnia. Melfelan to nie tylko lek, to narzędzie, które we właściwych rękach i odpowiednim skorelowaniu potrafi pokonać raka, który oparł się leczeniu w Europie. Polscy lekarze poddali się, w Niemczech nie potrafią pomóc, a Dr Abramson daje szansę, na wyleczenie, pod warunkiem, że Tomuś przyjedzie do niego w ciągu 2 tygodni.

165 tysięcy dolarów to kwota depozytu, który musimy wpłacić do 15 sierpnia, by móc zacząć się pakować w podróż do Stanów Zjednoczonych. Żeby najlepszy specjalista na świecie mógł zacząć ratować oko Tomusia, potrzebne są niewyobrażalne pieniądze, ale to jedyna droga, by stanąć na drodze śmierci, która idzie po nasze dziecko. Prosimy, pomóżcie nam uratować synka.
https://www.siepomaga.pl/tomekcieciorko

----------

eswinoujscie w Google News - obserwuj nas - Świnoujście w sieci
----------