Sputnikiem dookoła Ziemi – Guna Yala

CAMERA

Z nadejściem kwietnia w Panamie rozpoczyna się szczytowy okres tranzytowy dla żeglarzy pragnących przedostać się na Pacyfik przez stuletni Kanał Panamski. Jachty zdążające na zachód gromadzą się od marca głównie w okolicach Colon, Potrobelo i wysp San Blas, zwanych Guna Yala przez zamieszkujących je Indian Guna. Zdając sobie sprawę z długiego czasu oczekiwania na tranzyt przybyliśmy do Portobelo w miarę wcześnie, z nadzieją na sprawne załatwienie formalności, a wygospodarowany w ten sposób czas zamierzaliśmy przeznaczyć na dwutygodniową włóczęgę po Guna Yala z naszymi wspólnikami – Heniem i Mariolką. Skorzystaliśmy nawet z usług agenta, żeby mieć gwarancję sprawnego zorganizowana przeprawy.
Gdybyśmy tylko wiedzieli jak nieudolny okaże się nasz pośrednik i jak dużo czasu mamy do zagospodarowania, to prawdopodobnie wyskoczylibyśmy jeszcze na wycieczkę do Kolumbii i na pewno nie zlecalibyśmy nikomu czegoś, co w tym czasie sami moglibyśmy zrobić lepiej.

Frycowe czasem jednak trzeba zapłacić i tym razem wypadło na nas… Ostatecznie patrząc na to z drugiej strony, zyskaliśmy mnóstwo czasu, który mogliśmy przeznaczyć na wykonanie na Sputniku III wszystkich drobnych napraw, które zawsze odkładaliśmy na później, no i mieliśmy szansę lepiej przyjrzeć się dzikiej przyrodzie, która tutaj zaczyna się za płotem ostatnich zabudowań każdej osady. Niewielu fanów filmów przyrodniczych i powieści podróżniczych zdaje sobie sprawę z tego, jak agresywne jest środowisko tropikalnej dżungli, skrywające w sobie bogactwo roślin i zwierząt, które pragnęliby ujrzeć kiedyś na własne oczy. Zatem… uważajcie na własne marzenia, bo pewnego dnia mogą się spełnić!
Każdy wschód i zachód słońca w dżungli witany jest przeraźliwymi wrzaskami stad małp wyjców, które początkowo braliśmy za sfory zdziczałych psów, zagubionych gdzieś w gęstwinie. Ich upiorny krzyk niesie się przez wiele kilometrów i wtórują mu śpiewy nieprzeliczonych gatunków ptaków.

– Koniecznie musimy wybrać się na wycieczkę do dżungli, zawsze chciałam to zrobić. Tam na pewno są tukany! – zachwycała się Karolina.
Pierwsza okazja do zapuszczenia się na skraj dziewiczego lasu zdarzyła nam się podczas naszego rejsu po cudownym archipelagu San Blas czyli Guna Yala. Terytorium Indian Guna to jednak nie tylko maleńkie wysepki kokosowe, które są właśnie tym, z czym większości z nas kojarzy się pojęcie „rajskiej plaży”. Kraina Comarca de Guna Yala obejmuje głównie górzysty pas nadmorskich gór Darien, ciągnących się od Kolumbii aż do zatoki San Blas. Większość tych gór to obszary nietknięte przez cywilizację i tylko niewielka ich część jest przez Indian wykorzystywana jako naturalne ogrody i źródło drewna do budowy tradycyjnych dłubanek. W tutejszych rzekach wciąż można znaleźć złoto, którego wydobycie jest jednak całkowicie zakazane przez rząd. Sami Guna nauczeni wieloletnim doświadczeniem i tak od dawna nie sięgają po jego zasoby.

– Nasi przodkowie wielokrotnie próbowali płukać złoty piasek, którego pełno jest w rzekach, ale ilekroć udało im się odnieść sukces, złoto zawsze ściągało na nich tylko nieszczęścia. Nigdy nie udało im się dzięki niemu wzbogacić. Zawsze znaleźli się bandyci, którzy potrafili wszystko nam odebrać, zabijając naszych ludzi i niszcząc nasze wioski.
Kiedy dopłynęliśmy do ujścia rzeki Rio Diablo, przecinającej mangrowce i tropikalny las nie mogliśmy się powstrzymać, przed wycieczką pontonem. Chcieliśmy dopłynąć tak daleko, jak tylko pozwalało nam małe zanurzenie naszego silnika. Początkowo nie mogliśmy znaleźć właściwej drogi w plątaninie namorzynów, ale kiedy dotarliśmy do głównego koryta okazało się ono wyjątkowo dobre do żeglugi. Przekonaliśmy się, że te miejsca w dżungli, do których Indianie mogą łatwo dotrzeć na swoich dłubankach są przez nich wykorzystywane jako wspólne ogrody. Oczywiście każde drzewo owocowe ma tutaj swojego gospodarza, mieszkającego na którejś z pobliskich wysp, ale nie istnieją formalne granice działek, a tereny nadające się do uprawy są zagospodarowywane wspólnie przez lokalną społeczność. Od uśmiechniętych farmerów w mijanych dłubankach kupiliśmy naręcza bananów i mango świeżo zerwanych w lesie i wylądowaliśmy na brzegu, by uczynić zadość prośbom Karoliny.
– No to się doczekałaś! – zawołał wesoło Heniu – Zapraszamy na zwiedzanie dżungli.

Gdy tylko wyszliśmy na brzeg dopadły nas mikroskopijne meszki, wgryzające się boleśnie w pory skóry i wysysające krew.
– Mrówki gryzą! – histeryzował Bruno, któremu spadł but na środku ścieżki mrówek grzybiarska, wielkości pszczół, które właśnie kończyły ciąć na kawałki rosnące nieopodal drzewo i zajęte były zanoszeniem jego liści do mrowiska.

Mariola w tym czasie oganiała się od moskitów.
– No dobra, bez jakiejś indiańskiej instrukcji obsługi dżungli nic tu po nas. Zarządzam odwrót! – zawołałem po spenetrowaniu kilkudziesięciu metrów kwadratowych wrogiego terytorium. Szybko zepchnęliśmy ponton na wodę i z ulgą oddaliliśmy się od brzegu…
– To już teraz wiesz, dlaczego Guna wyprowadzili się z lasu na wysepki? – zażartowałem ze spragnionej przygód Karoliny.
Faktycznie, tutejsi Indianie przenieśli się na koralowe wysepki kilkaset lat temu, głównie po to, by uciec od zagrożeń i niewygód życia na stałym lądzie. Poza tym wraz z pojawieniem się białego człowieka, do Ameryki Środkowej dotarł kokos, który wcale nie jest rośliną występującą pierwotnie w rejonie Morza Karaibskiego. Nie wykluczone, że to właśnie możliwość uprawy kokosów i bogata w owoce morza rafa koralowa uczyniły życie na maleńkich wysepkach na tyle atrakcyjnym, że górskie niegdyś plemię, zamieniło się w sprawnych rybaków i żeglarzy. Choć obecna populacja Guna to zaledwie 55 tys. ludzi czyli około 10% ich pierwotnej liczby, to i tak stanowią oni jedno z najlepiej zachowanych i samodzielnych plemion obu Ameryk, które do tej pory skutecznie opierało się próbom asymilacji i zachowało nawet znaczną niezależność i samorządność w ramach Panamy, która musiała uznać odrębną konstytucję i jurysdykcję narodu Guna.
– Musiałbym tu kiedyś przywieźć Indian z rezerwatów w Kanadzie, żeby zobaczyli jak dobrze można sobie radzić i to przy praktycznie zerowej pomocy rządu. Nasi Indianie dostają wielomilionową pomoc i liczne ulgi, ale jedyne w czym wiodą prym to alkoholizm i liczba samobójstw wśród nieletnich. – zauważył Heniu podczas wizyty na jednej wysp.
Oczywiście dzisiejsi Guna nie żyją już tak tradycyjnie jak ich przodkowie jeszcze dwa pokolenia wstecz i mity o raju na ziemi i żyjących w zgodzie z naturą plemionach, nietkniętych cywilizacją musimy włożyć głęboko między bajki, to jednak na mniejszych wysepkach archipelagu cały czas można spotkać rodziny, które preferują skromne życie w bambusowej chacie krytej strzechą i utrzymywanie się z rybołówstwa i handlu kokosami niż przeprowadzkę do jednego z zatłoczonych wyspiarskich miasteczek, czy tym bardziej na stały ląd poza indiańskim terytorium, gdzie pozbawieni wykształcenia wyspiarze mogą co najwyżej sprzedawać tradycyjne wyszywanki „mola” na targowisku dla turystów.
Prawdopodobnie jedno pokolenie dzieli nas od chwili, kiedy blacha falista i betonowe pustaki całkowicie wyprą bambus i strzechę z tutejszego krajobrazu. Tym bardziej mieliśmy szczęście w odpowiednim czasie dotrzeć na kilka prześlicznych wysepek, gdzie w cieniu palm leniwie toczyło się rodzinne życie. Na tyle „rajskie” w swoim charakterze, na ile tylko jest to możliwe w XXI wieku, dwanaście kilometrów od najbliższego lotniska.

Igua to rówieśnik Bruna z wysepki Tiadup. Igua budzi się o wschodzie słońca, kiedy jego tato wyrusza dłubanką na sąsiednią wysepkę by pozbierać owoce, albo udaje się na rafę by złowić kilka ryb lub langust. Na śniadanie Igua wcina pół langusty i od razu nabiera ochoty na zabawę z psami i starszym rodzeństwem. Mama zajęta wyszywaniem mola nie musi pilnować Iguy, bo chłopak raczej nie odejdzie za daleko. Nie grozi mu też utonięcie w głębokiej na 20 cm wodzie wokół wysepki. Ubranek też sobie nie zniszczy i nie pobrudzi, bo w ogóle ich nie nosi. Poza tym nieznacznie starszy brat cały czas ma go na oku i kiedy widzi, że młody zmęczył się tarzaniem w piachu i wspinaczką na stertę kokosów, troskliwie prowadzi go do hamaka na małą drzemkę. Dziadek Iguy jest wodzem wysepki i ma pod kontrolą wszystkie trzy rodziny z Tiadup. Ma też oko na żeglarzy, którzy kotwiczą nieopodal i nakłada na nich podatek własnego wynalazku w wysokości dziesięciu dolców od jachtu. Dzięki tym pieniądzom Igua nie musi się martwić o ryż do langusty. Czasem Igua i jego bracia mają dodatkową zabawę, kiedy żeglarze zdecydują się wylądować na Tiadup i zjeść obiad przygotowany przez całą jego rodzinę. W takich okolicznościach może się trafić, że jakiś Heniu weźmie Iguę na ręce i będzie podrzucał go wyżej niż ktokolwiek to tej pory, a może nawet przyniesie ze sobą jakąś zabawkę, której Igua nigdy w życiu nie widział. Żeglarze mogą też przyprowadzić ze sobą małego Bruna, który jest zupełnie innego koloru niż Igua i samo patrzenie na niego jest już całkiem dobrą zabawą.

Z kolei dla Bruna najbardziej interesujący jest pies Iguy, który przywykł do ujeżdżania i ciągnięcia za ogon, więc zabiegi Bruna w postaci zakopywania jego ogona w piasku przyjął ze stoickim spokojem jako wyjątkowo niegroźną pieszczotę.

Dzień Iguy kończy się, kiedy żeglarze wracają na swoje jachty a rodzina kładzie się spać zaraz po zachodzie słońca. Na wyspie Iguy nie ma elektryczności, więc trudno by było bawić się po ciemku. Przed snem Igua zostanie jeszcze wykąpany w płytkiej studni, w której zbiera się przefiltrowana przez grunt deszczówka. Kilkanaście metrów dalej jest co prawda plaża, ale wieczorna kąpiel w słodkiej wodzie to prawdziwy luksus. Teraz Igua może wygodnie ułożyć się w hamaku i zbierać siły na kolejny dzień. Kto wie jakie atrakcje przyniesie kolejny wschód słońca?
– To najlepsza restauracja na świecie! – cieszył się Heniu podczas naszego obiadu pod palmami na Tiadup.

– Zgadzam się. Biorąc pod uwagę świeżość tych langust i ryb, sposób ich przyrządzenia na palenisku, smak gotowanego na mleku kokosowym ryżu pachnącego ogniskiem, okoliczności przyrody i rewelacyjną cenę uważam, że trafiliśmy żywcem do raju, a już na pewno do najwspanialszego miejsca na Morzu Karaibskim.

Kiedy mały Igua spał już w swoim hamaku, my na sąsiedniej bezludnej wyspie postanowiliśmy dopełnić ten dzień plażowym ogniskiem w towarzystwie brazylijskich żeglarzy. Dawno nie zdarzyło nam się spotkać tak pokrewnych dusz wśród międzynarodowej żeglarskiej braci. Mimo bariery językowej bawiliśmy się razem jak ze starymi przyjaciółmi.
Korzystając z wydłużonego wieczoru, Bruno zbierał na plaży fosforyzujący w ciemnościach miniaturowy plankton.

– Zobacz mamo! To gwiazdka! Gwiazdka, która spadła z nieba! – powtarzał tekst z ulubionej bajki o Muminkach, wyciągając do góry rączkę z drobinkami fosforyzującej na zielono materii.
W ciągu dwóch tygodni na Guna Yala odwiedziliśmy jeszcze kilka uroczych miejsc, chociaż żadne z nich nie urzekło nas tak jak Tiadup, chociaż sama żegluga w archipelagu to już ogromna frajda, bo spora część jego obszaru znajduje się za rafą koralową i jest pozbawiona fali, która może odebrać część przyjemności żeglarzom wrażliwym na chorobę morską. Poza tym liczne wysepki znajdują się blisko siebie, więc nie trzeba planować długich przelotów między kolejnymi przystankami. Wyzwaniem jest natomiast nawigacja między rafami. Żadne z dostępnych map elektronicznych i papierowych nie są wykonane na tyle dokładnie, by można było na nich polegać. Cała sztuka nawigacji na San Blas musi się więc opierać na żeglowaniu „na oko” i zdrowym rozsądku. W optymalnych warunkach, przy dobrym świetle słonecznym nie jest to specjalnie trudne, ale wystarczy jedna chmura, lub moment nieuwagi by popełnić błąd. Przekonaliśmy się o tym sami, wchodząc na łachę piachu nieopodal wyspy Green Island, gdy przelotny opad deszczu na kilka chwil utrudnił nam czytanie głębokości z koloru wody, a nawigacja elektroniczna zaprowadziła mnie wprost na mieliznę. Sytuacja nie była groźna, a dno miękkie i z pomocą żeglarzy z sąsiednich jachtów szybko wróciliśmy na głęboką wodę, ale wolałbym więcej nie znaleźć się w podobnej sytuacji. Uważam to za dobrą nauczkę przed wyspami Pacyfiku, gdzie dokładne mapy nie istnieją, a błędy ploterów wynoszą często więcej niż kilkaset metrów. Nawet tutaj natknęliśmy się na kolejną nawigacyjną ciekawostkę, gdy kotwiczyliśmy nieopodal wysepki Orduptarboat. Po rzuceniu kotwicy na oko i spojrzeniu na mapę okazało się, że wg naszego plotera przeoraliśmy prawie całą wysepkę i stoimy na jej drugim końcu, gdy w rzeczywistości wszystko było w najlepszym porządku. Tym razem błąd elektronicznej mapy wynosił ponad 200 metrów. O wiele za dużo, by lawirować po ciemku między wysepkami.
Na większych wysepkach Guna Yala, na których US Air Force wybudowało lotniska w czasie II wojny światowej, powstały gęsto zaludnione osiedla Indian Guna, którzy postanowili bardziej zbliżyć się do cywilizacji. Dotarliśmy do jednej z nich, by zobaczyć jaki wpływ dobrodziejstwa zachodniego świata mają na życie tego małego narodu. Na wysepce Nargana połączonej mostem z sąsiednią wyspą Akuanusatupu powstała wspólnota, która korzysta ze stałego wodociągu, elektryczności z hałaśliwego agregatu, ambulatorium, szkoły, małych sklepów, kościołów kilku wyznań i oczywiście lotniska obsługiwanego przez małe samoloty. Na pierwszy rzut oka miasteczko sklecone ze wszystkiego co było pod ręką wydawało nam się swego rodzaju ciekawostką, ale po kilku godzinach spędzonych wśród bałaganu, kurzu, morza śmieci, rodziców iskających wszy z głów swoich pociech i małpy przywiązanej do rury jako atrakcji turystycznej mieliśmy dosyć. Po powrocie na jacht ścigaliśmy się w kolejce pod prysznic i nie chcieliśmy więcej oglądać cywilizacji, której powierzchnia jest tu powiększana dzięki dosypywaniu kolejnych metrów kwadratowych wyspy z pustych puszek po piwie… Następnego dnia pożeglowaliśmy z powrotem na dzikie wysepki by nurkować na rafie i słuchać szumu palm kokosowych. Zaledwie kilka mil dzieli te dwa zupełnie różne światy.
Musicie się spieszyć, jeżeli macie ochotę zobaczyć kiedykolwiek ten lepszy z nich. Na zdjęciach sprzed kilku lat pojedyncze jachty kotwiczyły w miejscach, gdzie dzisiaj trudno się wcisnąć, a zawodowi sprzedawcy indiańskich „mola” odwiedzający jachty rozdają swoje wizytówki wydrukowane w dobrych drukarniach. Świat zmienia się coraz szybciej.

Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Rodzina, Sail Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.

Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team

Portobello, Panama 16.04.2017 r.

----------

eswinoujscie w Google News - obserwuj nas - Świnoujście w sieci
----------